niedziela, 26 listopada 2017

Ręka mnie nęka. Recenzja gry

Nic tak nie buduje relacji z dziećmi jak ciekawa rozgrywka, która wymaga ciut więcej niż używania pada czy tableta. Na rynku mamy spory wybór planszówek - od klasycznego Chińczyka po bardziej skomplikowane gry. "Ręka mnie nęka" to propozycja dla tych, którzy chcą zmierzyć się z trudnymi pytaniami i przy okazji trochę się pośmiać.


Gra zawiera tytułową zieloną rękę (zobacz film), 94 karty prawdy czy wyzwania oraz sześć kart specjalnych JOKER. Aby przystąpić do rozgrywki gracze siadają wokół ręki. Karty układamy w miejscu wygodnym dla wszystkich i odpalamy maszynkę.

Tytułowa ręka spaceruje po okręgu i losowo wskazuje jednego z graczy. Ten decyduje czy chce stawić czoła prawdzie czy odpowiedzieć na wyzwanie. Jeśli zadanie nie zostanie wykonane bądź gracze zgodnie go nie zaliczą ... czeka nas kara.

Każdy zawodnik posiada jedną kartę - Joker, dzięki której możesz przenieść swoje zadanie na przeciwnika. Joker gwarantuje graczom podwójny sukces lub ... podwójną porażkę. Za każdym razem, gdy gracz poprawnie wykona zadanie zatrzymuje kartę. 6 karta gwarantuje zwycięstwo!



Jakie zadania mogą nas spotkać z kategorii prawda? Musimy na przykład w trzech słowach opisać osobę, która siedzi po prawej stronie. Odpowiedzieć szybko, jaką postacią filmową chciałbyś być? Jakie jest twoje ulubione słowo? Jaką pracę uważasz za najgorszą?

Wyzwanie wymaga od nas większego wysiłku. Udawanie, że chodzimy po księżycu, gramy w golfa czy żonglujemy. Mnie najbardziej przypadło do gustu zadanie, które brzmi: "zarapuj coś na temat obecnego premiera".

A co z karami? Musimy przygotować coś do picia dla wszystkich graczy. Zdarza się, że trzeba wybrać jednego z graczy i rozśmieszyć go. Czasem przyjdzie nam stać w kącie aż do kolejnej kolejki.

"Ręka mnie nęka" to świetna propozycja dla wszystkich, którzy szukają gry podobnej do "5 sekund" czy "Gorącego ziemniaka". No i ta wskazująca ręka - bezcenne.

Polecam.







sobota, 25 listopada 2017

Miastko - z dziejów miasta i gminy. Recenzja książki

Miastko to mieścina będąca częścią powiatu bytowskiego leżąca na zachodniej części województwa pomorskiego. Na tym można byłoby skończyć opowieść o Miastku, które według wielu internetowych wpisów - nie ma nic do zaoferowania turystom - o mieszkańcach nie wspominając. 

Na szczęście władze miasta przy współpracy z wydawnictwem Region wydały monografię tego miejsca, która przybliża jego bogatą historię i współczesność.

"Miastko - z dziejów miasta i gminy" to, jak napisał Roman Ramion - obecny burmistrz emocjonująca powieść historyczna. Autorzy - zaprawieni w boju przez Jarosława Ellwarta - współautora i właściciela wydawnictwa poświęcili czas na skrupulatne badania ówczesnych i obecnych dziejów Miastka, o których mało kto wiedział. Zaczyna więc Tomasz Duda od analizy geograficzno-przyrodniczej ujmując geologiczną historię regionu oraz lesistość gminy Miastko.

Jak zwykle dla mnie - filologia - jest rozdział Jarosława Ellwarta poświęcony nazwom miejscowym. Autor korzystając z materiałów kartograficznych - między innymi z wydanych przed 1800 rokiem bezskalowych map poglądowych prezentuje rodowód nazw miejscowych. Dowiaduje się więc czytelnik skąd pochodzą nazwy okolicznych wsi i charakterystycznych miejsc ale także jakim dialektem posługiwali się kiedyś mieszkańcy Miastka i okolic (dialekt dolononiemiecki).

Bezkonkurencyjny wydaje się rozdział poświęcony najdawniejszym dziejom Miastka autorstwa niezrównanego Piotra Kalki i Ignacego Skrzypka. Przez epokę kamienia, brązu i wczesną epokę żelaza dowiadujemy się wiadomości, które wnoszą nową jakość w myśleniu o naszych małych ojczyznach. Chodzi o to, że każde miasto poddane archeologicznym badaniom jest niesamowicie ciekawą studnią bez dna - opowieści o ludziach i wydarzeniach.

Dariusz Piasek, Kacper Pencarski i Bogusław Breza wieńczą dzieło kreśląc "emocjonującą powieść historyczną" od średniowiecza aż do czasów najnowszych. Zadają tym samym kłam malkontentom, którzy nie widzieli "jakości i żywości" w Miastku.

Ilość zdjęć, map i wykresów uzupełnia treść stworzoną przez autorów. W doskonały sposób złożone i skorygowane przez Ewę Kujaszewską stanowią doskonały prezent dla Miastka z okazji 400 urodzin.

"Miastko - z dziejów miasta i gminy" to kolejna książka, nad którą pracował zespół autorów skupionych wokół wydawnictwa Region. Czekam na kolejne tak ciekawe książki.

Książka do nabycia tutaj.

Człowiek, który widział więcej. Recenzja książki

Eric-Emmanuel Schmitt to twórca opowieści, które skłaniają czytelnika do myślenia o życiu i jego aspektach. W świecie, w którym wszystko pędzi szybciej niż światło stara się wzbudzić w czytelniku choć chwilową refleksję nad najważniejszymi elementami ludzkiej egzystencji. Nie inaczej jest w "Człowieku, który widział więcej".



Głównym bohaterem opowieści jest Augustin, który odbywa staż w jednym z dzienników w Charleroi. Niskoopłacany chłopak z sierocińca, który nie ma gdzie mieszkać i squatuje stara się zostać dziennikarzem przez duże D. Pewnego dnia wysłany na poszukiwanie tematu jest świadkiem zamachu terrorystycznego, w którym sam odnosi obrażenia. Tam okazuje się, że Augustin widzi wokół ludzi duchy towarzyszące im nieustannie.

Dar jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Chłopak jako ostatni widział wysadzającego się w powietrze terrorystę i teraz stara się poznać motywy jego działania. Jako naoczny świadek tego wydarzenia jest dla właściciela gazety - pana Pegarda żyłą złota. Kolejne artykuły ukazujące się w gazecie biją rekordy popularności. Dzięki nim Augustin może zrealizować swoje marzenie - porozmawiać o tych wydarzeniach z Ericem Emanuelem Schmittem.

"Człowiek, który widział więcej" daje możliwość poznania poglądów, doświadczeń i nieznanych dotąd (?) faktów z życia Schmitta. Autor "Oskara i Pani Róży" pisząc dialogi w książce zaprasza czytelnika do dyskusji na kondycją społeczeństwa w XXI wieku. Dlaczego zamiast dobra jest tyle zła, które cały czas narasta i tworzy kolejne wydarzenia z serii tragicznych. Zmuszając Augustina do zażycia Ayahuasci pokazuje dialog "dorosłego Oskara", który najpierw pisał listy do Boga a teraz ma możliwość osobistej z nim konfrontacji.

Czy religia jest przyczyną zamachów i międzynarodowych konfliktów? Dlaczego Bóg nie interweniuje widząc ogrom zła dokonywanego przez ludzi? Która księga jest prawdziwa - Biblia czy Koran? Dlaczego ludzie są niereformowalni? To tylko niektóre z pytań zadawanych na kartach "Człowieka, który widział więcej". Okazuje się, że to, co uznajemy za część Koranu jest dodatkiem do zupełnie innych ksiąg niemających nic z nią wspólnego. To jednak rodzi kolejne pytanie - co powoduje, że ludzie w imię jakiegokolwiek Boga decydują się zabijać?

"Człowiek, który widział więcej" to piękna opowieść Schmitta, która uderza w dawno zapomniane struny. Autor włączając się w dyskusję dotyczącą aktualnej sytuacji w Europie wsadza kij w mrowisko - zarówno dla zwolenników jak i przeciwników emigracji. I jeszcze umie spojrzeć na terrorystę jak na człowieka, który ślepo wierzy w nagrodę tuż po naciśnięciu detonatora. Co powoduje człowiekiem, że decyduje oddać życie za czcze obietnice?

Jedna z mocniejszych książek Schimtta. Po jej lekturze czytelnik spojrzy na to, co działo i pewnie dziać się będzie w Europie.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Życie po duńsku. Recenzja książki

Polacy według statystyk są najczęściej emigrującym narodem w Europie. Szczęścia szukali kiedyś w Wielkiej Brytanii by zmienić kierunek na Islandię. Część z nich - szczególnie ci z północy uwielbia spawać w Norwegii bądź Szwecji.


Duńczycy według statystyk są z kolei najszczęśliwszym narodem na świecie i choć nikt nie odkrył jeszcze tajemnicy ich szczęścia to cały świat próbuje ich naśladować. Hygge, design i inne elementy życia mieszkańców północy mają sprawić, że Polak, Węgier czy Brazyliczyk obudzą się rano i będą z życia zadowoleni. Brytyjska dziennikarka Helen Russell postanowiła przeprowadzić się na rok do Danii, żeby poznać przepis jej mieszkańców na zadowolenie z życia.

Duńczycy przede wszystkim szczęścia nie szukają poza granicami swojego kraju. Oni nie wyglądają za tym wspaniałym uczuciem nawet poza własny dom. Oni po prostu są szczęśliwi i to autorkę "Życia po duńsku" najbardziej szokuje.

W Wielkiej Brytanii większość czasu Helen Russell spędzała w pracy. Jadła niezdrowe jedzenie a weekendy spędzała na imprezowaniu i odpoczywaniu po party. Nie miała czasu na hobby i czasu nie miała w ogóle. A w Danii?

W Danii przeciwnie - wszyscy cenią sobie życie rodzinne i już o 15 zbierają się do domów. Odżywiają się w miarę zdrowo, nie przeklinają za dużo i często się uśmiechają. W Polsce takich nazywa się psychicznie chorymi, zwolennikami "dobrej zmiany" bądź fanami Deynn i Majewskiego. A w Danii?

W Danii przeciwnie - stan ducha, który pozwala na branie życia takim jakie jest - bez upiększania, instagrama oraz grama amfetaminy występuje niejako naturalnie. Przywiązanie do tradycji oraz umiejętne wykorzystanie nowych technologii pozwala na osiągnięcie harmonii, której wielu z nas poszukuje i niekoniecznie musi jechać po nią do Danii.

W Wielkiej Brytanii według autorki występuje wyraźny podział społeczny. Hydraulik nie zagra w tenisa z lekarzem, a prawnik nie potańczy z ekspedientką. Trochę jak u nas, gdzie niektóre rzeczy dostępne są ludziom wtajemniczonym a pracę można znaleźć tylko przez znajomości i bez umiejętności.

Według Helen Russell w kraju Lego jest zupełnie na odwrót. Tam papież gra z ateistą, milioner z bezdomnym a król z żebrakiem. Bardzo podejrzane albo jakby to powiedzieli niektórzy - "scenariusz Kremla".

Jeśli już o Lego mowa to "Życie po duńsku" również pochyla się nad fenomenem kloców, które wbijają się w stopy milionom rodziców rocznie. Skromne życie właścicieli koncernu, przestrzeganie przepisów i wspieranie ludzi z firmą związanych to tylko niektóre argumenty przemawiające za tym, by do Danii się przeprowadzić.

Przeprowadzka autorki do Jutlandii uświadomiła Russell, że Dania ma do zaoferowania o wiele więcej niż długie zimy, wędzone śledzie, klocki Lego i słodkie bułki. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że nowe jest zawsze ciekawsze niż to stare i Wielka Brytania nie jest taka zła. A Dania? Przeczytajcie i przekonajcie się sami.

Liga Sprawiedliwości rządzi. Recenzja filmu

Zack Snyder stworzył świetną grupę aktorską, która uniosła niesamowitą historię DC Comics o "Lidze sprawiedliwości"na poziom będący do zaakceptowania dla widza obytego w tematyce.


Cała historia zaczyna się od informacji o śmierci Supermana. Świat nie jest już taki sam a Batman grany przez Bena Afflecka (mając w pamięci poprzednie ekranizacje) ze smutnego samotnego rycerza nocy chce być dowódcą grupy superbohaterów. Chcąc naprawić swój błąd - to przez niego zginął Clarc Kent ak. Superman- próbuje uratować świat przed jeszcze większym niebezpieczeństwem niż Joker, Pingwin i reszta ferajny z Gotham.

We współpracy z Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju grupy superbohaterów może być już za późno. Zło, które zostało kiedyś pokonane rośnie w siłę.

DC Comics bardzo niekonsekwentnie wypuszcza nowe filmy o swojej drużynie. W przeciwieństwie do Marvela, który co rusz pokazuje ciekawe opowieści ze swojego uniwersum, DC Comics rzadko można zobaczyć na wielkim ekranie. Z jednej strony to błąd - z drugiej wypada sądzić, że wszystko, co opatrzone jest kultowym znakiem DC będzie najlepsze. Czy tak jest z "Ligą sprawiedliwości"?

Ben Affleck, Gal Gadot, Ezra Miller, Ray Fisher, Jason Momoa, Henry Cavill, Jeremy Irons, J.K. Simmons grają postaci, które zasługują na to, żeby nakręcić osobne filmy na ich temat. Szczególnie Aquaman grany przez Jasona Momoę podoba się - szczególnie - damskiej części widowni.

Filmowy król mórz i oceanów świetnie oddaje to, co znamy z komiksowych perypetii bohatera. Pomimo, że brak mu blond fryzurki i zielonego kostiumu to tatuaże i butelka whiskey robią swoje.

Bardzo słabo - po raz kolejny - wypada Ben Affleck w roli Batmana. Ani patos, ani poczucie humoru i misji nie pasują do człowieka, który lepiej sprawdza się w innych rolach. Nikt zresztą nie jest w stanie doścignąć pierwszego i najlepszego Michaela Keatona, który bezpardonowo walczył z równie dobrym aktorsko Jackiem Nicholsonem. Podobnie rzecz ma się z mało śmiesznym Flashem (o niebo lepszy jest aktor grający w serialu na Netflix). Na szczęście te luki wypełniają grający komisarza Gordona czy wiernego kamerdynera Batmana - Alfreda.

Efekty specjalne połączone ze światem DC Comics, w którym Amazonki, Atlantydzi i ludzie walczą przeciwko tajemniczej sile rodem z kosmosu nie za bardzo przypadną widzom do gustu. Potrzebaby czegoś świeższego i wartego wykorzystania w filmie, którego historia sama się sprzedaje.

Choć w "Lidze sprawiedliwości" mamy dużo chaosu organizacyjnego i finał bez fajerwerków to bez nich nie doczekalibyśmy się zapowiedzianych na 2018 rok premier opowieści o Aquamanie czy Cyborgu (2019). Mam nadzieję, że te dwa filmy poziomem i historią nadrobią lekkie wzbicie w powietrze "Ligi sprawiedliwości".

A na ten film? Trzeba iść jeśli jest się fanem DC Comics. Jeśli nie - warto zastanowić się, czy nie lepiej wybrać którąś z innych produkcji.

sobota, 18 listopada 2017

Obudź się!

Ponad 80 procent czasu niepoświęcanego na sen spędzamy na autopilocie. O co chodzi? Wszyscy znamy to uczucie - jedziemy samochodem w długą drogę i kiedy docieramy na miejsce – niewiele z tej podróży pamiętamy. To samo z podróżą samolotem, pociągiem czy nudnym dniem w pracy?



Dlaczego tak się dzieje? To dlatego, że przy rutynowych czynnościach podświadomość przejmuje kontrolę, żeby oszczędzać energię: działamy na autopilocie. Dzieje się tak każdego dnia, kiedy jesteśmy w pracy, z bliskimi czy po prostu żyjemy swoim życiem.

„Obudź się!” to seria eksperymentów pomagających wyrwać się z tej pułapki, która ogranicza naszą kreatywność i uniemożliwia pójście inną drogą.  Chris Barez Brown pokazuje jak walczyć z rutyną dnia codziennego i starać się wspinać po drabinie rozwoju osobistego.

Bardzo ważne jest bowiem dbanie o siebie. To, co odbieramy przez autopilot jako egoizm jest tylko przykrywką dla działań, które pozwolą nam pomagać innym. Jak człowiek nieinwestujący w rozwój może wspierać bliźniego? Nie może! "Obudź się!"

Autor zaczyna od oddechu, który rzeczywiście jest gdzieś "poza nami". Dzięki ćwiczeniom zawartym w książce nauczymy się powoli panować nad czynnością, która jest automatyczna. Pozwala to poczuć się lepiej i walczyć o lepsze jutro.

Jeszcze lepiej poczujemy się, gdy po porządnych wdechach zdamy sobie sprawę, ile pieniędzy wyrzucamy na rzeczy niepotrzebne. Idea przeżycia za 10 złotych dziennie nie wzywa do ascezy jednak skłania do myślenia na temat naszych potrzeb i Potrzeb. Specjalnie używam wielkiej litery by zaznaczyć, że wiele z zachcianek jest dla ludzi niepotrzebnych. Chris Barez Brown zwraca szczególną uwagę na cukier i przetwory mleczne. Nie - to nie Anna Lewandowska czy Majewski - jednak argumenty w "Obudź się" znów przemawiają za zmianą.

Słusznie - i niejako odtwórczo - Chris Barez Brown pisze o zgubnym wpływie telewizji, internetu i komórki na życie ludzi. Odtwórczo ale z argumentami, które każą nam zastanowić się nad tym, czy warto ponad 200 razy dziennie sprawdzać status na Facebooku, Instagamie czy Snapchacie. Warto? Obudź się!

I na koniec rzecz o przemijaniu. Wszystkie eksperymenty w książce zawarte prowadzą nas do smutnej prawdy, w której ludzie umierają. Nikt nie będzie żyć wiecznie i nie pomoże w tym rozwój nowych technologii i wzrost jakości tekstów na Pudelku. Każdy kiedyś odejdzie. Pojawia się jednak pytanie - czy nadal będziesz planował/panowała czy może obudzisz się i zaczniesz żyć tu i teraz!



piątek, 17 listopada 2017

Yerba mate - nowa jakość?

Komu znudziły się już tradycyjne smaki herbatki popijanej chętnie przez Wojciecha Cejrowskiego musi spróbować VERDE MATE - "palety smaków z natury".


Podstawową zaletą jest brak pyłu charakterystycznego dla klasycznej yerby (m.in. Pajarito, Taragui). Nie żeby jakoś drastycznie ograniczał on możliwość picia tego napoju redem z dżungli amazońskiej jednak dla początkujących mateistów to ciekawe rozwiązanie ułatwiające picie yerby. Szczególnie dla tych, którzy zamiast lufki piją napar przygotowany w tradycyjnym sitku.

Miałem okazję spróbować trzech rodzajów Verde Mate. Najlepsza moim zdaniem była Katuava, która pozbawiona jest goryczki a jednocześnie daje głęboki smak produktu, na który czekają wyrobieni smakosze napoju z Ameryki Południowej. Wspomniana catuava to ciekawy wynalazek matki natury, który posiada wiele właściwości nieustępujących działaniu yerby. Głównym jest działanie rozkurczowe oraz uspokajające na cały układ nerwowy. Oczywiście picie nie wyeliminuje od razu i całkowicie schorzeń pasjonata tej herbaty jednak regularne dawkowanie przyniesie ciekawe rezultaty.

W niczym nie ustępuje jej Energia Guarana z dodatkiem owoców goi i pestek słonecznika. Tu największy wpływ na smak mają wspomniane czerwone owoce - popularny przeciwutleniacz. Wydaje mi się jednak, że w zetknięciu z yerbą smak ich oraz samej herbaty nie jest najlepszy. Poprawiony miodem pozwala jednak na konsumpcję nawet na zimno.

Jako próbkę otrzymałem Verde Mate Cactus De Juarez - z dodatkiem opuncji, kwiatu kaktusa i trawy cytrynowej. Przyznam szczerze, że takiego kopa nie czułem dawno. Myślę, że to przez ciekawe połączenie trawy cytrynowej, która nadaje bardzo silny aromat oraz niesamowity smak.

Mam nadzieję, że gama produktów Verde Mate będzie się rozszerzać dając nam możliwość poznawania nowych smaków i unikalnych połączeń prawdopodobnie najlepszej herbaty na świecie.