poniedziałek, 24 marca 2025

Milionerzy z LinkedIn. Nowy gatunek cyfrowych baśniopisarzy

Otwieram LinkedIn pewnego leniwego popołudnia. Najpierw trafia mi się klasyk: "Z zera do milionera w 6 miesięcy dzięki dropshippingowi". Dalej: "Jak zarobiłem pierwszy milion na kursach online". I jeszcze: "Od bankruta do inwestora – moja droga do finansowej wolności". Przewijam dalej i obserwuję istny festiwal sukcesu. Tysiące samozwańczych guru biznesu, przedsiębiorców, którzy "zdetronizowali system" i "złamali kod bogactwa".

 

LinkedIn – serwis, który miał być profesjonalną platformą zawodową, stał się nową ziemią obiecaną dla cyfrowych Münchhausenów. To tutaj kwitnie szczególny gatunek opowieści – historia własnego, spektakularnego sukcesu finansowego, najlepiej zdobytego błyskawicznie i wbrew wszelkim przeciwnościom.

Ale kimże są ci internetowi milionerzy? Czy faktycznie zalała nas fala geniuszy biznesu, którzy metodą prób i błędów odkryli sekret bogactwa, a teraz – wiedzeni szlachetnym altruizmem – pragną podzielić się nim z nami (za jedyne 997 złotych, promocja tylko dziś)?

Postanowiłem przyjrzeć się temu fenomenowi bliżej. Pierwsza obserwacja: istnieje zaskakująca korelacja między liczbą postów o sukcesie finansowym a liczbą sprzedawanych kursów, webinarów i e-booków. Druga obserwacja: wielu z tych "milionerów" ma zaskakująco młode profile – często założone kilka miesięcy temu. I trzecia, najciekawsza: weryfikacja rzeczywistych dokonań tych osób poza LinkedIn często przypomina poszukiwanie Yeti – dużo śladów, mało konkretów.

"To klasyczny przypadek gospodarki opartej na pokazywaniu, że się zarabia, a nie na faktycznym zarabianiu" – mówi mi znajomy analityk finansowy, który prosi o anonimowość. "Widziałem przypadki osób, które na zdjęciach pokazują luksusowe samochody wzięte w leasing, a mieszkają w kawalerce i ledwo wiążą koniec z końcem."

Nie zrozumcie mnie źle – nie twierdzę, że wszyscy "milionerzy z LinkedIn" to oszuści. Z pewnością są wśród nich autentyczni przedsiębiorcy, którzy odnieśli sukces. Problem polega na tym, że trudno ich odróżnić od mistrzów ekonomicznej fikcji.

Fenomen ten ma głębsze korzenie w naszej kulturze. Żyjemy w czasach, gdy sukces mierzy się nie tyle stanem konta (tego nikt nie widzi), co zdolnością do kreowania wizerunku człowieka sukcesu (to widzi każdy). "Wyglądaj bogato, nawet jeśli nie jesteś" – zdaje się brzmieć niepisane prawo social mediów.

Terapeutka Marta Kowalska, z którą rozmawiam o tym zjawisku, widzi w tym niepokojący trend: "Obserwuję coraz więcej młodych ludzi, którzy popadają w stany lękowe, bo porównują swoją rzeczywistość z wyidealizowanymi obrazami sukcesu w mediach społecznościowych. Nie rozumieją, że patrzą nie na rzeczywistość, ale na starannie wyreżyserowany spektakl."

Spektakl ten ma jednak swoją cenę – i to nie tylko psychologiczną. Z badań przeprowadzonych przez amerykańską Federal Trade Commission wynika, że w 2023 roku Amerykanie stracili ponad 400 milionów dolarów na różnego rodzaju "programach inwestycyjnych" i "kursach biznesowych" promowanych przez influencerów finansowych. Podobnych danych dla Polski nie mamy, ale trudno przypuszczać, by trend był odmienny.

Co ciekawe, rzeczywiści milionerzy rzadko obwieszczają swój status na LinkedIn. "Osoby, które faktycznie zbudowały znaczący majątek, zwykle nie mają czasu ani potrzeby, by chwalić się tym w mediach społecznościowych" – mówi mi doradca podatkowy obsługujący kilku faktycznych milionerów. "Ci ludzie są zbyt zajęci zarządzaniem swoimi przedsiębiorstwami."

Paradoksalnie więc, im więcej ktoś mówi o swoim bogactwie, tym większe prawdopodobieństwo, że próbuje coś sprzedać – najczęściej iluzję szybkiego sukcesu. "To klasyczny schemat: pokazuję, jak bardzo jestem bogaty, następnie wzbudzam w tobie zazdrość i poczucie niedowartościowania, by na końcu sprzedać ci rozwiązanie – drogę do osiągnięcia tego, co rzekomo osiągnąłem" – tłumaczy specjalista od marketingu internetowego.

Oczywiście, nie chodzi o to, by demonizować wszystkich twórców treści biznesowych. Wielu z nich dostarcza wartościowej wiedzy i inspiracji. Problem zaczyna się wtedy, gdy głównym towarem staje się nie wiedza, ale miraż natychmiastowego bogactwa.

Co więc zrobić, gdy kolejny raz trafimy na post "Od zera do milionera"? Przede wszystkim zachować zdrowy sceptycyzm. Jeśli ktoś faktycznie odkrył sposób na łatwe zarabianie milionów, dlaczego miałby się nim dzielić za 997 złotych? Czy nie byłoby logiczniejsze, by po prostu wykorzystał swoją metodę i został miliarderem?

Warto też pamiętać, że prawdziwy sukces finansowy rzadko przychodzi szybko i bez wysiłku. Warren Buffett, jeden z najbogatszych ludzi świata, zarobił 99% swojego majątku po 50. roku życia. I jakoś nie sprzedaje kursów "Jak zostać milionerem w 30 dni".

LinkedIn, tak jak każde medium społecznościowe, jest tylko odbiciem naszych zbiorowych pragnień i lęków. A w czasach ekonomicznej niepewności pragnienie szybkiego bogactwa staje się szczególnie silne. Nic więc dziwnego, że pojawiają się sprzedawcy złudzeń, którzy na tym pragnieniu żerują.

Może więc zamiast gapić się na cyfrowe witryny sklepowe samozwańczych guru finansowych, lepiej zająć się rzetelnym budowaniem własnych kompetencji? Może zamiast szukać mitycznej drogi na skróty, warto skupić się na rzeczywistym rozwijaniu swojej kariery?

A tym, którzy wciąż marzą o zostaniu milionerem przez LinkedIn, proponuję pewien eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że faktycznie odkryliście sposób na zarabianie ogromnych pieniędzy. Co byście zrobili? Założę się, że nie pierwszą myślą byłoby: "Napiszę o tym post na LinkedIn i sprzedam kurs online za 997 złotych".

Milionerzy z LinkedIn to produkt naszych czasów – epoki, w której pozory sukcesu często cenione są wyżej niż jego rzeczywiste osiągnięcie. Ale jak mawiał Warren Buffett: "Dopiero gdy odpływ, dowiadujesz się, kto pływał nago". Ekonomiczny odpływ prędzej czy później zweryfikuje, ilu z internetowych milionerów faktycznie nosi złote szaty, a ilu jest nagich jak mityczny cesarz z baśni Andersena.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz