piątek, 29 grudnia 2017

Gdzie ci mężczyźni?

Kobiety to "słaba płeć"? Okazuje się, że to określenie bardziej pasuje do nas - niby mężczyzn. Po lekturze książki "Gdzie ci mężczyźni" którą Philip Zimbardo i Nikita Coulombe przygotowali specjalnie na rynek polski stwierdzam, że daleko nam do ideału i do ciągłego powtarzania, że mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna ale jak kończy.

Prawdziwy mężczyzna?


Autorzy powołują się na badania przeprowadzane przede wszystkim w USA ale i na świecie a dotyczące mężczyzn i męskości właśnie. Książka co rusz pokazuje, że chłopców na świecie masa ale mężczyzn brak. Zalogowani w świecie wirtualnym nie są w stanie podejmować żadnych relacji z równieśnikami (o równieśniczkach nie wspomnę). Uważający się za bohaterów podczas kolejnych wygranych etapów gier typu Sims czy Counter Strike czują się panami świata. Ani jednak ten wirtualny świat ważny, ani oni do słowa pan nawet nie aspirują.

Seks i gry w gry


Kiedy już nagrają się w gry - co zapewne robią w sylwestrową noc - odzywa się w nich mieszanka testosteronu, która kieruje ich wątłe umysły i ciała w stronę pornografii. Kwestii wirtualnego seksu poświęcają autorzy sporo stron w książce bo temat jest bardzo poważny. Dzisiejszy "mężczyzna" przez seks rozumie schemat, w którym kobieta robi mu loda, on dyma ją dwie godziny a finiszuje jej w ustach. Nauczony godzinami spędzonymi przed kolejnym showup.tv czy redtubem idzie do klubu i widzi, że coś się zepsuło i nic nie słychać. Żadna się nie rzuca, nie rozpływa i nie czeka, żeby pokazać swoją męskość. A jak przychodzi co do czego następuje znów wielkie rozczarowanie rzeczywistością. 

Kobieta wyzwolona


Czy kobiety, które coraz śmielej realizujące swoje cele i osiągające sukcesy w wielu sferach życia, znajdują w dzisiejszych mężczyznach godnych siebie partnerów? Przytoczone wypowiedzi z badań pokazują, że coraz częściej płeć piękna decyduje się na życie singielki zamiast stać się matką i piastunką kolejnego chłopaka.

Czy da się uratować gatunek wymierający?


Czy matki, ojcowie, partnerki, nauczyciele, i wreszcie sami mężczyźni, mogą przeciwdziałać upadkowi męskości?  Wydaje się, że tak. Autorzy na końcu książki prezentują pewien manifest, który ma uratować gatunek zwany prawdziwym mężczyzną.  Czy się to uda?

Książka przednia. I jeszcze te piękne zdania o hipsterach z brodą. Pamiętaj - nawet ona nie czyni ciebie prawdziwym mężczyzną :)

LEGO NINJAGO, Upadek mistrza (nr 70608)

LEGO NINJAGO - Upadek mistrza (nr 70608) to kolejny zestaw, który powstał na bazie tegorocznej premiery filmowej LEGO Ninjago. Czy warty jest 150 złotych bez przesyłki?


Dzieci krzykną, że tak bo każdy przecież upadek mistrza ma. O czasy, o obyczaje - teraz ludzi bardziej fascynują upadki niż zwycięstwa? Trzeba było wziąc zestaw w swoje ręce i sprawdzić, co lepsze - film czy klocki?

Upadek mistrza zawiera trzy minifigurki: Wu, Kai i dżunglowy Garmadon z czterema rękami w nowym dżunglowym stroju. Heroiczne starcie Mistrza Wu ze złym Garmadonem ma miejsce na moście w dżungli. Tam znajdziemy otwieraną klatkę, ukrytą jaskinię ze szkieletem trzymającym mapę oraz ciut zieleni aby nikt nie przyczepił się, że tu na pudełku dżungla a tu nic.

Czteroręki Garmadon walczy z Senseiem Wu. Do pomocy szykuje się ninja ognia - Kai z mieczami. Wspomniani bracia walczą ze sobą na miecze i laskę senseia Wu (bez sprośnych skojarzeń proszę). Jak zwykle robi wrażenie rozwiązanie problemu "posiadania" czterech rąk przez Garmadona. Inżynierowie z LEGO potrafią w ciekawy sposób rozwiązywać problemy nierozwiązywalne co robi wrażenie na 5, 7 i 33-latku.

Most w dżungli ma około 16 cm wysokości, 22 cm szerokości i 14 cm głębokości. Pozwala na przypomnienie sobie filmu, który był inspiracją dla zestawu (albo odwrotnie). Szału jednak nie robi. Chcesz mieć Upadek mistrza czy 150 złotych w kieszeni?

Zobacz, czy bardziej wolisz LEGO Batmana? A może jednak skusisz się na LEGO Ninjago? Czy jednak LEGO BATMAN?


Story cubes | Looney Tunes | Gry dla dzieci i dorosłych

Looney Tunes

Story cubes Looney Tunes przypominają starszym o serialu, dla których wielu chciało mieć kiedyś odkodowany Canal Plus.

czwartek, 28 grudnia 2017

Story cubes. Muminki

Umiesz opowiadać świetne historie? Czujesz się dobrym narratorem? Potrafisz zainteresować słuchacza? Nie musisz wysyłać próbnych tekstów do pozycjonowania - wystarczy, że zagrasz z bliskimi w Story Cubes Muminki.


Ta wersja popularnej gry pozwala powrócić do świata, w którym wszystko było ciekawsze i bezpieczniejsze niż w naszej rzeczywistości. To wyboru mamy 54 symbole umieszczone na dziewięciu kostkach (Muminek, prowiant, zwój, słońce, gwiazdy, sztorm, Pana Migotka, Ryjek, Zima, Spadanie, Fajerwerki, Wiosna, Włóczykij, Mała Mi, Edward Olbrzym, Bagaż, Torebka Mamy Muminka, piecyk, Mama Muminka, Hatifnatowie, ognisko, beczka, odkrywanie, samotność, tatuś Muminka, sanki, scyzoryk, patelnia, rubin, świetlik, Topik, Paszczak, wędkowanie, las, oczy w ciemnościach, czarodziejski kapelusz, Buka, Bobek, łódka taty Muminka, kotwica, gwóźdź, koszyk, namiot, domek na plaży, dom Muminków, latarnia, wyspa, wodpospad, barometr, pamiętnik taty Muminka, konfitura, kamienna ścieżka, most, dzbanek do kawy).

Grać możemy na wiele sposobów. Albo wszyscy wcielają się w rolę narratora i po kolei rzucają 9 kostkami tworząc opowieść, która może (a nie musi) zaczynać się od słów "pewnego razu w Dolinie Muminków" czy też "dawno temu w Dolinie Muminków". Można też podzielić się na role i gdy gramy w zespole trzyosobowym ktoś opisuje trzy kostki, następny trzy i kolejny trzy.

Jeśli nie lubimy towarzystwa i uważamy siebie za pępek świata - ewentualnie lepiej jest nam z telefonem niż z żywym człowiekiem możemy grać sami próbując pisać scenariusze do wyrzuconych przez nas kostek. Nomen omen to świetne ćwiczenie dla pisarzy, którzy szukają pomysłu na opowiadanie. Jeden rzut i gotowe! Muminek poszedł nad rzekę i spotkał Włóczykija, który nagle poczuł się bardzo samotny. To dziwne - pomyślał Muminek. On  nigdy nie czuł tego, co my - tego wielkiego słowa zwanego samotność.

Wariantów na grę w Story Cubes jest tyle, ile graczy na świecie. Życzę kreatywności i tak niskiej (20 zł) ceny, za jaką ja kupiłem to Story Cubes na rebel.pl

Czytaj też o Story Cubes zwierzęta

Zapoznaj się, jakie supermoce posiadają Story Cubes


środa, 27 grudnia 2017

76055 BATMAN™: KROKODYL ZABÓJCA


76055 BATMAN™: KROKODYL ZABÓJCA to kolejny z zestawów, który Gwiazdor (zwany także Świętym Mikołajem) zostawił pod choinką. Tym razem porządna dawka rozrywki pomieszała się z wpadką producenta.




W zestawie Krokodyl zabójca (nr 76055) musimy pomóc Batmanowi, Red Hoodowi i Katanie powstrzymać Killer Croca i kapitana Boomeranga przed zniszczeniem Gotham.

Co mamy do obrony? Przede wszystkim pojazd Batmana z funkcją taranu, który jak zwykle w przypadku Lego zaskakuje prostotą i jakością wykonania. Strzelamy specjalnym działem umieszczonym na przodzie pojazdu. Niestety kokpit tym razem jest zbyt mały, by rycerz z Gotham mógł usiąść. Moje dzieci określają jego pozycję jako leżącą, co zapewne nie przystoi takiej postaci.

Jeszcze ciekawszy jest pojazd Killer Croca, który posiada ruchome szczęki otwierające i zamykające się podczas przemieszczania. Dodatkowo jaszczurzy ogon pojazdu rusza się to w lewo - to w prawo powodując duże zagrożenie dla obrońców prawa i porządku.

Red Hood przed Killer Crockiem może bronić się za pomocą dwóch pistoletów. Katana ma do dyspozycji ostre jak brzytwa miecze. Czy wystarczą one jako broń przeciwko2 bumerangom kapitana Boomeranga wyrzucanym z zabójczej maszyny Crocka? Batman w tym zestawie wyposażony jest w specjalną maskę do nurkowania oraz pelerynę.


Batczołg ma 9 cm wysokości, 29 cm długości i 17 cm szerokości co sprawia, że gdy nie stać nas na Lego Batmobil za ponad 1000 zł to musi nam wystarczyć :) Łupacz Killer Croca ma10 cm wysokości, 27 cm długości i 16 cm szerokości.

Pisałem o wpadce LEGO. Czy brak instrukcji i komiksu dołączanego do zestawów Lego Super Hero jest "wpadką"? Oceńcie sami.

Ja - wraz z dziećmi - ten zestaw każdemu fascynatowi LEGO jak i zagorzałym przeciwnikom polecam.

wtorek, 26 grudnia 2017

LEGO NINJAGO, Ognisty robot (nr 70615)



LEGO NINJAGO, Ognisty robot(nr 70615) to zestaw, w którym każdy fan LEGO znajdzie to, co fani Ninjago lubią najbardziej.

LEGO Super Heroes Batman vs Strach na wróble 76054

Strach na wróble

 Kto jest największym wrogiem Batmana? Joker? Dwie Twarze? Wydaje mi się, że Strach na wróble wywołuje większe emocje niż jakikolwiek inny przeciwnik czarnego rycerza. Chcesz się przekonać? Musisz sięgnąć po zestaw LEGO Super Heroes Batman vs Strach na wróble (nr 76054).



Strach na wróble to zestaw jakiego jeszcze nie było. Z ponad pięciuset elementów zbudowaliśmy trzy wyjątkowe pojazdy, które zapewnią satysfakcję i godziny świetnej zabawy podczas symulacji kolejnych potyczek Batman vs. Strach na wróble.

Wrażenie robi przede wszystkim Batcopter z Batmanem i Błękitnym Skarabeuszem na pokładzie. To on ma bronić biednego farmera, który nie czuje, że czeka na niego zagrożenie. Zostaje on uwięziony w traktorze. Klasyczny pojazd rodem z Ameryki jest najprostszym pojazdem zestawu. Nie ma super broni ani innych możliwości, które mogą go bronić przed zagrożeniem - Strachem na wróble. Wyposażony w swoją toksynę wywołującą halucynacje sprawia, że wszyscy boją się go niesamowicie.

Batman Lego


Jeśli nie zdołamy powstrzymać Stracha na wróble, zatruje nią całe Gotham, a kto wie, czy nie resztę świata. Pikanterii dodaje fakt, że czarny charakter z tego zestawu przemieszcza się w maszynie, która jest połączeniem kombajnu i cysterny. Pojazd wyposażony dodatkowo w tarczę piły oraz strzelające działo. Na boku ma specjalnie przystosowany chwytak na toksyczne widły Stracha na wróble. Z tyłu zaś ma kapsułę, w której oprócz trucizny może uwięzić wszystkich, którzy staną mu na drodze.

Kiedy Batman zajęty jest odwieczną potyczką ze Strachem jego kompan - Błękitny Skarabeusz musi stanąć do powietrznej walki z Zabójczą ćmą! Co zwycięży tym razem – dobro czy zło? Batman czy Strach? Skarabeusz czy ćma? Przekonajcie się sami.

Zestaw (76054) zawiera 563 elementy, w tym: 5 figurek (Batman, Farmer, Błękitny Skarabeusz, Zabójcza Ćma, Strach na wróble) kombajn, Batcopter oraz traktor.

Czy warto? To pytanie zdecydowanie retoryczne.

niedziela, 24 grudnia 2017

Star Wars. Feel the force

Feel the force

Zlot Fanów Gwiezdnych Wojen Forcecon 2017 po raz kolejny okazał się strzałem w dziesiątkę. Podobnie rzecz ma się z partnerami, którzy zdecydowali się współpracować z Fundacją Pro Turris w ramach organizacji imprezy.


Jednym z partnerów była firma Trefl, która udostępniła fanom produkty ze Star Wars związane. Oprócz klasycznych puzzli mieliśmy okazję zapoznać się z grami, które nawiązują do sagi i dają możliwość poczuć moc (ang. feel the force).

"Star wars. Feel the force" to grab, w której wcielamy się jedną z czterech postaci: Rey, Poego, Finna lub Rose. Naszym celem jest rozszyfrowanie tajnego kodu otrzymanego od dowództwa oraz zdobycie od informatorów poufnych informacji dotyczących najnowszych planów sił Najwyższego Porządku.

W opakowaniu znajdziemy: 50 kart kodu, 4 karty pomocy, 4 pionki postaci, 4 planszetki postaci, 28 znaczników poszukiwań, 24 znaczki informacji, 25 kafelków planszy, 4 kafelki kolejności oraz 12 kafelków spowolnienia.

Rozgrywka składa się z dwóch etapów - odczytania kodu i zdobywania informacji. Pierwsza faza polega na tym, by jak najszybciej odtworzyć kod z danej rundy. To determinuje kolejność ruchów oraz ilość ruchów podczas zdobywania informacji.

Wygrywa ten zawodnik, który najszybciej zdobędzie trzy białe oraz trzy czarne znaczniki informacji. Zdobyte znaczniki umieszczamy na wspomnianych planszetkach postaci.

Choć początkowo rozgrywka wydaje się bardziej skoplikowana niż pomysły Trzewiczka można przezwyciężyć te trudności i cieszyć się ciekawymi rozgrywkami. Gra nie należy do najłatwiejszych i to pewnie wielu zniechęca do rozgrywki. Nie należy się poddawać - parę treningowych rund sprawia, że nawet moi siedmioletni pomocnicy spokojnie rozgrywają kolejne fazy rozgrywki.

Star Wars. Feel the force to grab przeznaczona przede wszystkim dla fanów Gwiezdnych Wojen. Jeśli nie chcesz być po jasnej stronie mocy - nie kupuj. W przeciwnym razie zapraszam do rozgrywki.

Niech moc będzie z Tobą!



niedziela, 17 grudnia 2017

Diamenty - przeżyjcie wspaniałą przygodę pełną blefu i eksploracji!

Diamenty to planszówka autorstwa lana R. Moon (Ticket to Ride) i Bruno Faidutti (Cytadela). Diamenty to gra, która powinna być, obok karpia i barszczu z uszkami, obowiązkową pozycją na świątecznym stole. 

Na czym to polega?


Przyjmijmy, że kupiliście Diamenty na rebel.pl. Postanowiliście więc wyruszyć na wyprawę do Jaskini Tacora, kryjącej nie tylko kosztowności, lecz również straszliwe pułapki! To od was zależy, czy będzie odkrywać tajemnice tego strasznego miejsca zbierając po drodze cenne rubiny czy może jak typowy Polak uciekniecie do obozowiska biorąc ochłapy.

W Diamenty może grać naraz nawet osiem osób (minimum to trzy). Próbowana przeze mnie rozgrywka czteroosobowa sprawiła wszystkim radość i wciągnęła w ciąg decyzji, od których zależała wygrana.

Przebieg gry


Podczas gry zwiedzamy pięć tuneli. Na początku eksploracji odkrywamy kartę jaskini. Liczba na niej umieszczona pokazuje, ile klejnotów znajduje się w środku. Dzielimy je równo między uczestników gry, a resztę zostawcie na karcie. Teraz decydujemy, kto wyrusza w drogę, a kto zostaje w obozie dzięki kartom wyboru - penetracja lub powrót do obozu.

Ci, którzy się odważą, odsłaniają kolejną kartę i szukają dalszych skarbów. I tak przed każdą następną kartą jaskini - dopóki nie zrezygnują wszyscy gracze lub do czasu, aż będą musieli salwować się ucieczką. Gdy pierwszy raz pojawi się karta niebezpieczeństwa, nic się nie dzieje. Mam tu na myśli śmiertelną kulę, najeżoną gwoździami broń czy jadowite węże. Jednak kiedy podczas tej samej wyprawy odsłonicie taką drugą, wszyscy muszą uciekać z jaskini i tracą zebrane skarby.

Do przetrzymywania swoich rubinów i diamentów otrzymujemy dedykowane skrzynie, które w połączeniu z pionkami są dodatkową zaletą gry. Do wyboru mamy osiem postaci, które niejako naznaczają nasze działania. Czy bardziej odważni są podróżnicy? A może to płeć piękna rządzi w "Diamentach"?

"Cytadela" miała swoje zalety jednak "Diamenty" dają możliwość wzniesienia się na wyżyny gier planszowych.


sobota, 16 grudnia 2017

Forcecon 2017

Yoda Master
Drugi Zlot Fanów Gwiezdnych Wojen FORCECON 2017 okazał się wydarzeniem ... o niebo lepszym niż pierwszy zlot. I nie chodzi tu o świetny film"Ostatni Jedi" a doskonałą organizację i atmosferę, która sprawia, że wejherowska impreza może być nazywana kultową w skali kraju.


Wszystko rozpoczęło się tradycyjnie - na wejherowskim rynku przed pomnikiem Jakuba Wejhera, który tego dnia był wystylizowany na postać Lorda Vadera. Po powitaniu gości Zlotu i odegraniu Hymnu Imperium, uroczysta parada uczestników wyruszyła do Wejherowskiego Centrum Kultury, gdzie na uczestników czekało wiele atrakcji. Z racji posiadania mniejszych dzieci staliśmy w kolejce do malowania buziek, gdzie tworzono niesamowite malunki m.in. Yodę czy C3PO.

Równie niesamowite rzeczy - choć na martwym organizmie - robił Piotr Mintura, który udowodnił, że lepienie figurek z plasteliny nie odeszło do lamusa. Okazuje się, że przy pomocy paru prostych trików można stworzyć bohaterów sagi, aby na długo gościli na półce prawdziwego fana. Podczas warsztatów z plasteliny wykonano szereg świetnych postaci.

 W ogóle Forcecon to impreza, która pokazuje, że są jeszcze w Polsce ludzie z pasją i zaangażowaniem. Od Piotra Kalki - prezesa fundacji Pro Turris, który umiał znaleźć i namówić Legion 501 (szacunek dla tych zakręconych maniaków), wspominanego Minturę czy Grzegorza Chudego do aktywnego udziału w zlocie. Obrazy tego ostatniego pięknie oddają połączenie "Gwiezdnych wojen" i współczesnego świata, w którym podział na dobrą i złą stronę mocy jest coraz bardziej widoczny (i nie mam tu na myśli Jarosława Kaczyńskiego).

Kto był żądny dawki wiedzy o Gwiezdnych Wojnach nie mógł ominąć Szymona Rudźko, Grzegorza Szczepaniaka czy Jana Platy - Przechlewskiego. Szczególnie filozoficzne ujęcie pana Rudźko wydaje się ciekawe w kontekście całej wiedzy o dziele Georga Lucasa. Można było sprawdzić się w swojej wiedzy na temat "Gwiezdnych wojen" - a przyznać trzeba, że pytania do najłatwiejszych nie należały.

Przygotowana została również Strefa Gier - planszowych i komputerowych, w której każdy mógł zobaczyć, w jaki sposób Gwiezdne wojny opanowały praktycznie każdą dziedzinę rynku. Od stoiska z ubraniami (byli na Forceconie), po książki (również były), gry (jak wyżej), klocki (kocham) po spore grono przebranych mieszkańców Wejherowa. Najlepszy dla mnie był mały Lord Vader (niech moc będzie z Tobą na całe życie) oraz Leia (żonaci panowie płaczą).

Brawa należą się wolontariuszom fundacji Pro Turris - w tym także uczniom Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika (to przy rondzie).

To co? Do zobaczenia w maju 2018 przy kolejnej premierze?




Pazur sprawiedliwości

Pamiętacie słynne owieczki, które umiały rozwiązywać kryminale zagadki? Okazuje się, że teraz zastąpiła je jedna papuga. W "Pazurze sprawiedliwości" Leonie Swann stworzyła niesamowitą zagadkę, której finał jest równie zaskakujący co wybór na premiera Mateusza Morawieckiego. 


Doktor Augustus Huff, wykładowca sławnego Uniwersytetu w Cambridge, staje przed poważnym problemem: Elliot Fairbanks, jeden z jego studentów, zginął w nieszczęśliwym wypadku. Augustus podejrzewa, że mogło to jednak być morderstwo, gdyż ofiara nie należała do najgrzeczniejszych. Dlaczego jednak morderstwo? Kto mógł czyhać na życie młodego studenta?

Augustus przy wsparciu Graya, afrykańskiej papugi żako, która należała do zmarłego studenta, wyrusza na poszukiwanie zabójcy. Augustus z początku popełnia błąd za błędem, papuga zaś okazuje się ptaszyskiem nad wyraz przemądrzałym. Okazuje się jednak, że to właśnie ona jest kluczem do rozwiązania całej zagadki. Można powiedzieć nawet, że zna mordercę jak własne upodobania do orzeszków i winogron.

Leonie Swann uczyniła głównymi bohaterami swoich opowieści zwierzęta. "Sprawiedliwość owiec" stało się klasykiem, bez którego przeczytania nie można nazwać siebie prawdziwym miłośnikiem książek. Autorka także w "Pazurze sprawiedliwości" sprawia, że papuga żako posiada zdolności na miarę Watsona, który czasem przeszkadzając i błądząc naprowadzał Holmesa na dobry trop.

Leonie Swann snuje ciekawą opowieść, z której wynika, iż czasem niemi świadkowie naszych czynów - zwierzęta - gdyby mogli mówić powiedzieliby wiele na nasz temat. 

Zachowujcie się więc dobrze bo niedługo wigilia, a wtedy zwierzęta mówią ludzkim głosem i nóż-widelec powiedzą coś  o naszych grzeszkach. Miłej lektury!


O autorce:

Leonie Swann urodziła się w 1975 roku niedaleko Monachium. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium i Berlinie. Jej dwie pierwsze powieści "Sprawiedliwość owiec" i "Triumf owiec" od razu okazały się sensacyjnym sukcesem: obie miesiącami utrzymywały się na szczycie list bestsellerów i do tej pory zostały przetłumaczone na 25 języków.
Obecnie Leonie Swann mieszka otoczona bluszczem i glicyniami w Anglii i Berlinie

wtorek, 12 grudnia 2017

Timeline Polska rządzi!

W którym roku wybrano papieża - Polaka? Kiedy powstał Szlak Bursztynowy? W którym roku miała miejsce Konfederacja Warszawska? Kiedy powstał Zakład Narodowy im. Ossolińskich? To tylko niektóre z pytań, na jakie natraficie w grze "Timeline Polska".

Timeline Polska - co to jest?


Gra Timeline Polska należy do bestsellerowej serii gier, które podbiły cały świat, ale karty znajdujące się w tej wersji, dotyczą tylko wydarzeń z Polski. Z grą "Timeline: Polska" historia okazuje się być nie tylko ciekawa, ale wręcz fascynująca.


Zasady gry Timeline Polska


Na początku gry gracze otrzymują taką samą liczbę kart reprezentujących różne wydarzenia z naszej historii. Ilustracje, których autorką jest Agnieszka Dąbrowiecka są mocnym atutem Timeline Polska - widać, że w połączeniu z konsultacją historyczną z Łukaszem Wllińskim tworzą mieszankę wybuchową.

Rozpoczynając rozgrywkę wyciągamy z talii jedną losową kartę kładąc ją na stole, tak aby był widoczna strona z datą. Może to być na przykład wspomniany już wybór Polaka na Papieża, strajk w Stoczni Gdańskiej,  wynalezienie Melexa, powstanie komputera K-202 czy ważne odkrycie naukowe.

Pierwszy gracz wybiera jedną ze swoich kart i umieszcza ją przed lub za kartą na stole w zależności od tego czy uważa, że miało miejsce przed lub po. Przykładowo premiera "Dziadów" Kazimierza Dejmka jest łatwa do "ułożenia" gdy będziemy mieli bitwę pod Legnicą.  Teraz na stole mamy dwie karty a kolejny gracz ma ... utrudnione zadanie. Oprócz okresu przed i po pierwszej karcie ma do wyboru także czas pomiędzy. Pierwsza audycja radia Wolna Europa czy wynalezienie spinacza biurowego są już trudniejsze do ułożenia.

Jakie trudności napotkamy?


A gdy na stole leży już kilkanaście kart?  Powstanie portu w Gdyni, zamach na Gabriela Narutowicza czy powstanie fabryki Wedel trzeba ułożyć na linii czasu w odpowiednim miejscu. No cóż to już prawdziwe wyzwanie! W przypadku błędu tracisz kartę, którą próbowałeś dołożyć i dociągasz nową!

Grę wygra ten z graczy, który jako pierwszy pozbędzie się wszystkich swoich kart.

Czy chronogia w Timeline Polska jest ważna?


Najlepsze jest to, że do dobrej zabawy nie potrzeba wcale znać dat! Wiedza ogólna i wyczucie w zupełności wystarczą, aby większość kluczowych momentów w naszej historii umiejscowić w ich chronologicznym położeniu.

Świetnie nadaje się też jako gra edukacyjna, gdyż dzięki rozgrywce możemy poznać chronologię wydarzeń, co porządkuje wiedzę o znanym nam świecie i naszej historii. W przypadku reform edukacji - przeszłych i przyszłych - to panaceum na dyletanctwo i brak zainteresowania historią młodzieży.

Vivat Rebel, vivat Timeline Polska!

A Ty w co będziesz grać w święta?


piątek, 8 grudnia 2017

Śpiące królewny. Stephen King (recenzja)

Stephen King coraz częściej potrzebuje pomocy w tworzeniu kolejnych niesamowitych opowieści. Po "Pudełku z guzikami Gwendy" tym razem pomocną dłoń, a właściwie pióro, wyciągnął Owen King - mniej utalentowany syn sławnego ojca w powieści "Śpiące królewny". Jak wyszło?

Mała fabryka mety


"Śpiące królewny" to przede wszystkim nie horror a opowieść z pogranicza fantasy. Kobiety przeniesione do raju dla płci pięknej, w którym mogą rozpocząć nowe życie, biegające ranne lisy i tygrysy, których wizja potęgowana jest sporą fabryką metaamfetaminy dla wielu są połączeniem wybuchowym.

Skąd kobiecy raj i jak dostają się tam kobiety? Otóż po zapadnięciu w sen z ich ciała wyłaniają się setki nitek, które owijają je w kokony. "Śpiące królewny" śnią snem twardym ale gdy tylko ktoś spróbuje je obudzić dzieją się rzeczy, jakie znamy ze "Smętarza dla zwierzaków". Na dodatek pojawia się Evie, która podobnie do Karmazynowego Króla próbuje rządzić i dzielić w świecie pogrążającym się w chaosie.

Kobiety niezastąpione?


Kilkaset stron opowieści Stephena i Owena Kinga próbującej kreować mit kobiet nie zbliża się do poziomu "Pana Mercedesa", "Lśnienia" czy nawet "Gry Gerlada"  jednak sprawia, że czytelnik w "Śpiących królewnach" znajdzie okruszki dobrego Kinga. Chodzi mi tu przede wszystkim o ocenę współczesności prezentowaną przez kolejnych bohaterów - zarówno tych złych jak i dobrych. Pojawia się polityka Donalda Trumpa, światowe niepokoje i lęki szarych ludzi z USA.


"Śpiące królewny" dzieją się w małym mieście w Appalachach, gdzie największym pracodawcą jest więzienie kobiece. Kingowie postarali się o jak najlepszą prezentację miejsca akcji - więzienia dla kobiet - i z tego powodu spotykali się i odwiedzali miejsca, które stały się inspiracją dla całej kilkusetstronicowej opowieści.

Świat bez kobiet


Kobiety rządzą światem? Wizja bez kobiet w "Śpiących królewnach" pokazuje, że bez płci piękniej zostaniemy na lodzie nie tylko z jedzeniem z zamrażalnika i brakiem seksu ale koniec końców i tak siebie powybijamy nawzajem. Nie zniesiemy unoszącego się w powietrzu nadmiaru testosteronu a rodzić się nie nauczymy.

#metoo


Jaki wniosek płynie z lektury śpiących ślicznotek? Kingowie zdają się mówić - bądźcie dobrzy dla swoich kobiet i bez #metoo tu.


Nie warto, no chyba, że macie argumenty przemawiające za :)




niedziela, 3 grudnia 2017

Atlas kotów i Jarosław Kaczyński

Jak zrobić dobrą reklamę książki, której autorami nie są Deynn i Majewski a i temat nie należy do Top 100? Zrobić zdjęcie prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu podczas czytania "Atlasu kotów".


Słynny atlas czytany na sejmowej sali przez Jarosława Kaczyńskiego został wylicytowany za ponad 20 tysięcy złotych. Mieć taką książkę z podpisem prezesa - bezcenne. Okazuje się także, że są w Polsce ludzie, których stać na wydanie takiej kwoty za kieszonkowy poradnik dla każdego prawdziwego Polaka. Dostępny w kioskach po 9,99 zł.

Koty interesują od niedawna nasz naród bardziej niż losy smutnych sąsiadów, głodnych krewnych czy chorych znajomych. "Atlas kotów" i koty właśnie zmieniły narrację w mediach - przykładem ostatnia reforma sądów i ... dyskusja o tym, kto co w ławach sejmowych czyta. Nawiasem mówiąc gdyby w każdej innej robocie ktoś chciałby poczytać sobie coś zamiast pracować dostałby soczystego kopa w dupę. Ale w Polsce są Prawa i prawa obok Sprawiedliwości i sprawiedliwości - w ogóle to taki mamy klimat.

Wracając do książki - Alicja i Robert Szewczykowie - autorzy tekstu w "Atlasie kotów" prezentują czytelnikowi większość gatunków z rodziny kotowatych. Od A do Z możemy wczuć się w osobę Prezesa, który czytał o rysiu rudym, serwalu sawannowym czy kocie orientalnym podczas gdy opozycja głosiła upadek państwa polskiego i zagrabienie tak zwanego systemu sądownictwa w Polsce.

Siedząc wygodnie w fotelu możemy zastanawiać się, czy Jarosław Kaczyński czytając o kocie perskim i jego udziale w felinoterapii myślał, by taki pomysł podrzucić Ryszardowi Petru na kontuzjowane kolano. A może ryś kanadyjski był inspiracją dla wzmocnienia wschodniej flanki i pilnowania rewirów łowieckich w Puszczy Białowieskiej?

Okazuje się, że taki "Atlas kotów" to studnia bez dna - inspiracji na prawie każdy dzień roku. Kot somalijski, york czekoladowy japoński bobtail to ekstraklasa, przy której nasz swojski mruczek i coaching to mały miki.

I w tym wszystkim tylko nas żal, że my - "barany" - znów klikniemy w taką reklamę książki na tvn24.pl czy radiomaryja.pl i będziemy zadowoleni, że jest śmiesznie i straszno. "Widz w Polsce wybaczy wiele, bardzo wiele. Ale jednego nigdy, przenigdy nie wybaczy- tego, że go potraktujemy poważnie […]. Ludzie nie są tacy głupi jak nam się wydaje, są dużo głupsi… […]" (cytat za Tomasz Lis).






Pudełko z guzikami Gwendy - Stephen King

"Pudełko z guzikami Gwendy" to opowiadanie, które wróciło mi wiarę w pomysły pisarskie Stephena Kinga. Nawet jeśli zakończenie napisał kto inny (Richard Chizmar).


Opowieść zaczyna się w 1974 roku na Schodach Samobójców w Castle Rock. 12-letnia Gwendy Peterson wbiegała na szczyt wzgórza by zgubić zbędne kilogramy. Tak, by w gimnazjum nikt już nie przezywał jej goodyear. Nie wiedziała, że tego dnia spotka jegomościa w czarnym kapeluszu z tajemniczym pudełkiem mogącym zmienić jej życie i ... losy całego świata.

Castle Rock to miasteczko, które wymyślił Stephen King. Położone jest około 45 km od Norway i 30 km od Brigton. Niedaleko miasta znajduje się więzienie z "Skazanych na Shawshank". To właśnie w Castle Rock grasował wściekły bernardyn z "Cujo". To tu czytelnik miał okazję poznać siłę "Mrocznej połowy". Stephen King w Castle Rock umieścił akcję "Martwej strefy" oraz "Sklepiku z marzeniami". W "Grze Geralda" również znajdziemy nawiązania do tego miejsca.

"Pudełko z guzikami Gwendy" sprawia, że czytelnik przypomina sobie te opowieści. Magia miejsca sprawia, że nawet człowiek w czarnym kapeluszu nie jest kimś wyjątkowym - on po prostu jest integralną częścią Castle Rock, które pokazuje nam to, czego się tak naprawdę boimy i czego pragnie ciemna strona naszej duszy.

Przecież każdy z nas chciałby mieć wpływ na rzeczywistość i jednym naciśnięciem guzika zmieniać świat - niekoniecznie na lepsze. Ot, gdy ktoś porządnie wkurzy, urazi czy zrobi krzywdę dotykamy czerwonego czy czarnego przycisku i ... Koniec problemów?

Człowiek w czarnym kapeluszu to zupełnie przeciwieństwo Lelanda Gaunta ze "Sklepiku z marzeniami". Sprzedając bowiem rzeczy, o których marzyli mieszkańcy Castle Rock sprawiał, że ludzie zaspokajali swoje pragnienia czyniąc jednocześnie zło innym. Wiemy, że doprowadziło to do tragedii. A jak jest w "Pudełku z guzikami Gwendy"?

Stephen King po raz kolejny udowadnia, że umie straszyć korzystając z potężnego wachlarza swoich strachów, psychologii i ogromnego doświadczenia.

Kingofani widzieliby "Pudełko z guzikami Gwendy" w kolejnym zbiorze opowiadań. Zwracają uwagę na fakt, że Stephen nigdy nie pisał tak krótkich książek i to w dodatku z pomocą współautora. Życie jest jednak nieubłagalne i niektórych rzeczy nie da się oszukać.  No chyba, że ma się "Pudełko z guzikami Gwendy". Kiedy Ty zdecydujesz się wcisnąć odpowiedni guzik?

wtorek, 28 listopada 2017

Instytut. Jakub Żulczyk

Można Biedronki nienawidzić za wiele rzeczy - od wykorzystywania pracowników poprzez spore marże na świeżutkim tasiemcu w udkach z kurczaka kończąc. Czasem jednak uda im się utrafić w gusta czytelników i rzucić za bezcen literaturę wcale wartościową. Tak jest z "Instytutem" Jakuba Żulczyka.


Opowieść przypomina mi narkotyczne przeżycie zamkniętych w "Instytucie" osób. Po lekturze tej książki nadal uważam, że wszystkie przedstawione tam osoby i sytuacje były połączone z ostrym odłączeniem się od rzeczywistości poprzez długotrwałe ćpanie. Tyle, że to tylko moja (i jedna z wielu) możliwych interpretacji.

Żulczyk świetnie buduje atmosferę strachu. Zamyka bohaterów w mieszkaniu, które miało być dla głównej bohaterki symbolem bezpieczeństwa i wyzwolenia od męża tyrana. Muruje okna, pozbawia internetu i prądu oraz baterii w telefonie (sic! - kiedyś baterię w telefonie można było wyjąć). Podsyła kartki z groźbami i zaciska pętlę na szyi uwięzionych w Instytucie.

Autor równocześnie prowadzi dwie opowieści, które mogłyby bez siebie istnieć. Opowieść o małżeństwie Agnieszki i dantejskich scenach w Instytucie sprawiają, że czytelnik (czyli ja) znów wierzy w siłę i moc dobrej literatury.

I pomyśleć, że to wszystko w Biedronce za niecałe 20 złotych. Dziękuje Ci Jeronimo Martins.

Najstraszniejsze miejsca w horrorze

Stranger Things bije rekordy popularności na Netflix. Dlaczego? Któż z nas nie lubi się bać i przynajmniej przez chwilę pozostawać w mrocznym klimacie. Pytanie, czemu się boimy ustępuje miejsca ... miejscom, w których rozgrywa się akcja danej opowieści grozy. Gdzie więc najlepiej czuje się groza? Które locus horridus jest naj..?


Najstarsze opowieści grozy korzystały z zamków. Opuszczone ruiny, klasztory czy mroczne zamczyska z tajemniczymi pokojami. Królowały tam strzygi i upiory znające każde tajne przejście i pułapkę. Doskonałym przykładem tej atmosfery jest "Zamek w Otranto" Horacego Walpoe'a, "mnich" Lewisa czy "Tajemnice zamku Udolpho". W zamku "wychował się" i grasował Drakula Brama Stokera.

Zupełnie gdzie indziej zło umiejscowił Artur Conan Doyle pisząc "Psa Baskerville'ów". Mroczne wrzosowisko ma swój urok i nawet w serialu "Sherlock" z XXI wieku to miejsce straszy bardziej niż tytułowe zwierzę.

Nie można zapominać, że dawniej grozę wywoływały cmentarzyska, cmentarze, opuszczone apartamenty czy zrujnowane kaplice położone w dawnych szlacheckich włościach. A jak jest dzisiaj?

Stephen King straszy nas najbliższym otoczeniem. Dom, sąsiednia ulica, nasze miasteczko są areną, na której walkę toczą większe i mniejsze strachy. Tegoroczna ekranizacja "To" przypomina, że zło czai się nie tylko w kanałach ale również w drugim człowieku.

Podobnie rzecz ma się w "Stranger things" - główna bohaterka wyposażona w zdolności budzi w ludziach strach i przerażenie. Pomimo, że daleko jej do Carrie od Stephena Kinga a bardziej do Jacka Torrance'a to dopiero drugi sezon serialu pokazuje, ile dobrego uczyniło to monstrum traktowane jako broń przeciwko komuchom.

Zło ze "Stranger things" pochodzi z innego wymiaru, do którego przejście znajduje się niedaleko miasteczka. Nie ma przestrzeni bezpiecznej - w bohaterach jest tylko i wyłącznie strach i chęć przywrócenia przestrzeni tej harmonii i równowagi. Tego uczucia, w którym zamykanie domu nie wiąże się z obawą przed utratą majątku, zdrowia czy życia.

Czy im się to udaje? Czy miejsce akcji "Stranger things" nie jest już takie straszne? Zapraszam do oglądania.


niedziela, 26 listopada 2017

Ręka mnie nęka. Recenzja gry

Nic tak nie buduje relacji z dziećmi jak ciekawa rozgrywka, która wymaga ciut więcej niż używania pada czy tableta. Na rynku mamy spory wybór planszówek - od klasycznego Chińczyka po bardziej skomplikowane gry. "Ręka mnie nęka" to propozycja dla tych, którzy chcą zmierzyć się z trudnymi pytaniami i przy okazji trochę się pośmiać.


Gra zawiera tytułową zieloną rękę (zobacz film), 94 karty prawdy czy wyzwania oraz sześć kart specjalnych JOKER. Aby przystąpić do rozgrywki gracze siadają wokół ręki. Karty układamy w miejscu wygodnym dla wszystkich i odpalamy maszynkę.

Tytułowa ręka spaceruje po okręgu i losowo wskazuje jednego z graczy. Ten decyduje czy chce stawić czoła prawdzie czy odpowiedzieć na wyzwanie. Jeśli zadanie nie zostanie wykonane bądź gracze zgodnie go nie zaliczą ... czeka nas kara.

Każdy zawodnik posiada jedną kartę - Joker, dzięki której możesz przenieść swoje zadanie na przeciwnika. Joker gwarantuje graczom podwójny sukces lub ... podwójną porażkę. Za każdym razem, gdy gracz poprawnie wykona zadanie zatrzymuje kartę. 6 karta gwarantuje zwycięstwo!



Jakie zadania mogą nas spotkać z kategorii prawda? Musimy na przykład w trzech słowach opisać osobę, która siedzi po prawej stronie. Odpowiedzieć szybko, jaką postacią filmową chciałbyś być? Jakie jest twoje ulubione słowo? Jaką pracę uważasz za najgorszą?

Wyzwanie wymaga od nas większego wysiłku. Udawanie, że chodzimy po księżycu, gramy w golfa czy żonglujemy. Mnie najbardziej przypadło do gustu zadanie, które brzmi: "zarapuj coś na temat obecnego premiera".

A co z karami? Musimy przygotować coś do picia dla wszystkich graczy. Zdarza się, że trzeba wybrać jednego z graczy i rozśmieszyć go. Czasem przyjdzie nam stać w kącie aż do kolejnej kolejki.

"Ręka mnie nęka" to świetna propozycja dla wszystkich, którzy szukają gry podobnej do "5 sekund" czy "Gorącego ziemniaka". No i ta wskazująca ręka - bezcenne.

Polecam.







sobota, 25 listopada 2017

Miastko - z dziejów miasta i gminy. Recenzja książki

Miastko to mieścina będąca częścią powiatu bytowskiego leżąca na zachodniej części województwa pomorskiego. Na tym można byłoby skończyć opowieść o Miastku, które według wielu internetowych wpisów - nie ma nic do zaoferowania turystom - o mieszkańcach nie wspominając. 

Na szczęście władze miasta przy współpracy z wydawnictwem Region wydały monografię tego miejsca, która przybliża jego bogatą historię i współczesność.

"Miastko - z dziejów miasta i gminy" to, jak napisał Roman Ramion - obecny burmistrz emocjonująca powieść historyczna. Autorzy - zaprawieni w boju przez Jarosława Ellwarta - współautora i właściciela wydawnictwa poświęcili czas na skrupulatne badania ówczesnych i obecnych dziejów Miastka, o których mało kto wiedział. Zaczyna więc Tomasz Duda od analizy geograficzno-przyrodniczej ujmując geologiczną historię regionu oraz lesistość gminy Miastko.

Jak zwykle dla mnie - filologia - jest rozdział Jarosława Ellwarta poświęcony nazwom miejscowym. Autor korzystając z materiałów kartograficznych - między innymi z wydanych przed 1800 rokiem bezskalowych map poglądowych prezentuje rodowód nazw miejscowych. Dowiaduje się więc czytelnik skąd pochodzą nazwy okolicznych wsi i charakterystycznych miejsc ale także jakim dialektem posługiwali się kiedyś mieszkańcy Miastka i okolic (dialekt dolononiemiecki).

Bezkonkurencyjny wydaje się rozdział poświęcony najdawniejszym dziejom Miastka autorstwa niezrównanego Piotra Kalki i Ignacego Skrzypka. Przez epokę kamienia, brązu i wczesną epokę żelaza dowiadujemy się wiadomości, które wnoszą nową jakość w myśleniu o naszych małych ojczyznach. Chodzi o to, że każde miasto poddane archeologicznym badaniom jest niesamowicie ciekawą studnią bez dna - opowieści o ludziach i wydarzeniach.

Dariusz Piasek, Kacper Pencarski i Bogusław Breza wieńczą dzieło kreśląc "emocjonującą powieść historyczną" od średniowiecza aż do czasów najnowszych. Zadają tym samym kłam malkontentom, którzy nie widzieli "jakości i żywości" w Miastku.

Ilość zdjęć, map i wykresów uzupełnia treść stworzoną przez autorów. W doskonały sposób złożone i skorygowane przez Ewę Kujaszewską stanowią doskonały prezent dla Miastka z okazji 400 urodzin.

"Miastko - z dziejów miasta i gminy" to kolejna książka, nad którą pracował zespół autorów skupionych wokół wydawnictwa Region. Czekam na kolejne tak ciekawe książki.

Książka do nabycia tutaj.

Człowiek, który widział więcej. Recenzja książki

Eric-Emmanuel Schmitt to twórca opowieści, które skłaniają czytelnika do myślenia o życiu i jego aspektach. W świecie, w którym wszystko pędzi szybciej niż światło stara się wzbudzić w czytelniku choć chwilową refleksję nad najważniejszymi elementami ludzkiej egzystencji. Nie inaczej jest w "Człowieku, który widział więcej".



Głównym bohaterem opowieści jest Augustin, który odbywa staż w jednym z dzienników w Charleroi. Niskoopłacany chłopak z sierocińca, który nie ma gdzie mieszkać i squatuje stara się zostać dziennikarzem przez duże D. Pewnego dnia wysłany na poszukiwanie tematu jest świadkiem zamachu terrorystycznego, w którym sam odnosi obrażenia. Tam okazuje się, że Augustin widzi wokół ludzi duchy towarzyszące im nieustannie.

Dar jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Chłopak jako ostatni widział wysadzającego się w powietrze terrorystę i teraz stara się poznać motywy jego działania. Jako naoczny świadek tego wydarzenia jest dla właściciela gazety - pana Pegarda żyłą złota. Kolejne artykuły ukazujące się w gazecie biją rekordy popularności. Dzięki nim Augustin może zrealizować swoje marzenie - porozmawiać o tych wydarzeniach z Ericem Emanuelem Schmittem.

"Człowiek, który widział więcej" daje możliwość poznania poglądów, doświadczeń i nieznanych dotąd (?) faktów z życia Schmitta. Autor "Oskara i Pani Róży" pisząc dialogi w książce zaprasza czytelnika do dyskusji na kondycją społeczeństwa w XXI wieku. Dlaczego zamiast dobra jest tyle zła, które cały czas narasta i tworzy kolejne wydarzenia z serii tragicznych. Zmuszając Augustina do zażycia Ayahuasci pokazuje dialog "dorosłego Oskara", który najpierw pisał listy do Boga a teraz ma możliwość osobistej z nim konfrontacji.

Czy religia jest przyczyną zamachów i międzynarodowych konfliktów? Dlaczego Bóg nie interweniuje widząc ogrom zła dokonywanego przez ludzi? Która księga jest prawdziwa - Biblia czy Koran? Dlaczego ludzie są niereformowalni? To tylko niektóre z pytań zadawanych na kartach "Człowieka, który widział więcej". Okazuje się, że to, co uznajemy za część Koranu jest dodatkiem do zupełnie innych ksiąg niemających nic z nią wspólnego. To jednak rodzi kolejne pytanie - co powoduje, że ludzie w imię jakiegokolwiek Boga decydują się zabijać?

"Człowiek, który widział więcej" to piękna opowieść Schmitta, która uderza w dawno zapomniane struny. Autor włączając się w dyskusję dotyczącą aktualnej sytuacji w Europie wsadza kij w mrowisko - zarówno dla zwolenników jak i przeciwników emigracji. I jeszcze umie spojrzeć na terrorystę jak na człowieka, który ślepo wierzy w nagrodę tuż po naciśnięciu detonatora. Co powoduje człowiekiem, że decyduje oddać życie za czcze obietnice?

Jedna z mocniejszych książek Schimtta. Po jej lekturze czytelnik spojrzy na to, co działo i pewnie dziać się będzie w Europie.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Życie po duńsku. Recenzja książki

Polacy według statystyk są najczęściej emigrującym narodem w Europie. Szczęścia szukali kiedyś w Wielkiej Brytanii by zmienić kierunek na Islandię. Część z nich - szczególnie ci z północy uwielbia spawać w Norwegii bądź Szwecji.


Duńczycy według statystyk są z kolei najszczęśliwszym narodem na świecie i choć nikt nie odkrył jeszcze tajemnicy ich szczęścia to cały świat próbuje ich naśladować. Hygge, design i inne elementy życia mieszkańców północy mają sprawić, że Polak, Węgier czy Brazyliczyk obudzą się rano i będą z życia zadowoleni. Brytyjska dziennikarka Helen Russell postanowiła przeprowadzić się na rok do Danii, żeby poznać przepis jej mieszkańców na zadowolenie z życia.

Duńczycy przede wszystkim szczęścia nie szukają poza granicami swojego kraju. Oni nie wyglądają za tym wspaniałym uczuciem nawet poza własny dom. Oni po prostu są szczęśliwi i to autorkę "Życia po duńsku" najbardziej szokuje.

W Wielkiej Brytanii większość czasu Helen Russell spędzała w pracy. Jadła niezdrowe jedzenie a weekendy spędzała na imprezowaniu i odpoczywaniu po party. Nie miała czasu na hobby i czasu nie miała w ogóle. A w Danii?

W Danii przeciwnie - wszyscy cenią sobie życie rodzinne i już o 15 zbierają się do domów. Odżywiają się w miarę zdrowo, nie przeklinają za dużo i często się uśmiechają. W Polsce takich nazywa się psychicznie chorymi, zwolennikami "dobrej zmiany" bądź fanami Deynn i Majewskiego. A w Danii?

W Danii przeciwnie - stan ducha, który pozwala na branie życia takim jakie jest - bez upiększania, instagrama oraz grama amfetaminy występuje niejako naturalnie. Przywiązanie do tradycji oraz umiejętne wykorzystanie nowych technologii pozwala na osiągnięcie harmonii, której wielu z nas poszukuje i niekoniecznie musi jechać po nią do Danii.

W Wielkiej Brytanii według autorki występuje wyraźny podział społeczny. Hydraulik nie zagra w tenisa z lekarzem, a prawnik nie potańczy z ekspedientką. Trochę jak u nas, gdzie niektóre rzeczy dostępne są ludziom wtajemniczonym a pracę można znaleźć tylko przez znajomości i bez umiejętności.

Według Helen Russell w kraju Lego jest zupełnie na odwrót. Tam papież gra z ateistą, milioner z bezdomnym a król z żebrakiem. Bardzo podejrzane albo jakby to powiedzieli niektórzy - "scenariusz Kremla".

Jeśli już o Lego mowa to "Życie po duńsku" również pochyla się nad fenomenem kloców, które wbijają się w stopy milionom rodziców rocznie. Skromne życie właścicieli koncernu, przestrzeganie przepisów i wspieranie ludzi z firmą związanych to tylko niektóre argumenty przemawiające za tym, by do Danii się przeprowadzić.

Przeprowadzka autorki do Jutlandii uświadomiła Russell, że Dania ma do zaoferowania o wiele więcej niż długie zimy, wędzone śledzie, klocki Lego i słodkie bułki. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że nowe jest zawsze ciekawsze niż to stare i Wielka Brytania nie jest taka zła. A Dania? Przeczytajcie i przekonajcie się sami.

Liga Sprawiedliwości rządzi. Recenzja filmu

Zack Snyder stworzył świetną grupę aktorską, która uniosła niesamowitą historię DC Comics o "Lidze sprawiedliwości"na poziom będący do zaakceptowania dla widza obytego w tematyce.


Cała historia zaczyna się od informacji o śmierci Supermana. Świat nie jest już taki sam a Batman grany przez Bena Afflecka (mając w pamięci poprzednie ekranizacje) ze smutnego samotnego rycerza nocy chce być dowódcą grupy superbohaterów. Chcąc naprawić swój błąd - to przez niego zginął Clarc Kent ak. Superman- próbuje uratować świat przed jeszcze większym niebezpieczeństwem niż Joker, Pingwin i reszta ferajny z Gotham.

We współpracy z Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju grupy superbohaterów może być już za późno. Zło, które zostało kiedyś pokonane rośnie w siłę.

DC Comics bardzo niekonsekwentnie wypuszcza nowe filmy o swojej drużynie. W przeciwieństwie do Marvela, który co rusz pokazuje ciekawe opowieści ze swojego uniwersum, DC Comics rzadko można zobaczyć na wielkim ekranie. Z jednej strony to błąd - z drugiej wypada sądzić, że wszystko, co opatrzone jest kultowym znakiem DC będzie najlepsze. Czy tak jest z "Ligą sprawiedliwości"?

Ben Affleck, Gal Gadot, Ezra Miller, Ray Fisher, Jason Momoa, Henry Cavill, Jeremy Irons, J.K. Simmons grają postaci, które zasługują na to, żeby nakręcić osobne filmy na ich temat. Szczególnie Aquaman grany przez Jasona Momoę podoba się - szczególnie - damskiej części widowni.

Filmowy król mórz i oceanów świetnie oddaje to, co znamy z komiksowych perypetii bohatera. Pomimo, że brak mu blond fryzurki i zielonego kostiumu to tatuaże i butelka whiskey robią swoje.

Bardzo słabo - po raz kolejny - wypada Ben Affleck w roli Batmana. Ani patos, ani poczucie humoru i misji nie pasują do człowieka, który lepiej sprawdza się w innych rolach. Nikt zresztą nie jest w stanie doścignąć pierwszego i najlepszego Michaela Keatona, który bezpardonowo walczył z równie dobrym aktorsko Jackiem Nicholsonem. Podobnie rzecz ma się z mało śmiesznym Flashem (o niebo lepszy jest aktor grający w serialu na Netflix). Na szczęście te luki wypełniają grający komisarza Gordona czy wiernego kamerdynera Batmana - Alfreda.

Efekty specjalne połączone ze światem DC Comics, w którym Amazonki, Atlantydzi i ludzie walczą przeciwko tajemniczej sile rodem z kosmosu nie za bardzo przypadną widzom do gustu. Potrzebaby czegoś świeższego i wartego wykorzystania w filmie, którego historia sama się sprzedaje.

Choć w "Lidze sprawiedliwości" mamy dużo chaosu organizacyjnego i finał bez fajerwerków to bez nich nie doczekalibyśmy się zapowiedzianych na 2018 rok premier opowieści o Aquamanie czy Cyborgu (2019). Mam nadzieję, że te dwa filmy poziomem i historią nadrobią lekkie wzbicie w powietrze "Ligi sprawiedliwości".

A na ten film? Trzeba iść jeśli jest się fanem DC Comics. Jeśli nie - warto zastanowić się, czy nie lepiej wybrać którąś z innych produkcji.

sobota, 18 listopada 2017

Obudź się!

Ponad 80 procent czasu niepoświęcanego na sen spędzamy na autopilocie. O co chodzi? Wszyscy znamy to uczucie - jedziemy samochodem w długą drogę i kiedy docieramy na miejsce – niewiele z tej podróży pamiętamy. To samo z podróżą samolotem, pociągiem czy nudnym dniem w pracy?



Dlaczego tak się dzieje? To dlatego, że przy rutynowych czynnościach podświadomość przejmuje kontrolę, żeby oszczędzać energię: działamy na autopilocie. Dzieje się tak każdego dnia, kiedy jesteśmy w pracy, z bliskimi czy po prostu żyjemy swoim życiem.

„Obudź się!” to seria eksperymentów pomagających wyrwać się z tej pułapki, która ogranicza naszą kreatywność i uniemożliwia pójście inną drogą.  Chris Barez Brown pokazuje jak walczyć z rutyną dnia codziennego i starać się wspinać po drabinie rozwoju osobistego.

Bardzo ważne jest bowiem dbanie o siebie. To, co odbieramy przez autopilot jako egoizm jest tylko przykrywką dla działań, które pozwolą nam pomagać innym. Jak człowiek nieinwestujący w rozwój może wspierać bliźniego? Nie może! "Obudź się!"

Autor zaczyna od oddechu, który rzeczywiście jest gdzieś "poza nami". Dzięki ćwiczeniom zawartym w książce nauczymy się powoli panować nad czynnością, która jest automatyczna. Pozwala to poczuć się lepiej i walczyć o lepsze jutro.

Jeszcze lepiej poczujemy się, gdy po porządnych wdechach zdamy sobie sprawę, ile pieniędzy wyrzucamy na rzeczy niepotrzebne. Idea przeżycia za 10 złotych dziennie nie wzywa do ascezy jednak skłania do myślenia na temat naszych potrzeb i Potrzeb. Specjalnie używam wielkiej litery by zaznaczyć, że wiele z zachcianek jest dla ludzi niepotrzebnych. Chris Barez Brown zwraca szczególną uwagę na cukier i przetwory mleczne. Nie - to nie Anna Lewandowska czy Majewski - jednak argumenty w "Obudź się" znów przemawiają za zmianą.

Słusznie - i niejako odtwórczo - Chris Barez Brown pisze o zgubnym wpływie telewizji, internetu i komórki na życie ludzi. Odtwórczo ale z argumentami, które każą nam zastanowić się nad tym, czy warto ponad 200 razy dziennie sprawdzać status na Facebooku, Instagamie czy Snapchacie. Warto? Obudź się!

I na koniec rzecz o przemijaniu. Wszystkie eksperymenty w książce zawarte prowadzą nas do smutnej prawdy, w której ludzie umierają. Nikt nie będzie żyć wiecznie i nie pomoże w tym rozwój nowych technologii i wzrost jakości tekstów na Pudelku. Każdy kiedyś odejdzie. Pojawia się jednak pytanie - czy nadal będziesz planował/panowała czy może obudzisz się i zaczniesz żyć tu i teraz!



piątek, 17 listopada 2017

Yerba mate - nowa jakość?

Komu znudziły się już tradycyjne smaki herbatki popijanej chętnie przez Wojciecha Cejrowskiego musi spróbować VERDE MATE - "palety smaków z natury".


Podstawową zaletą jest brak pyłu charakterystycznego dla klasycznej yerby (m.in. Pajarito, Taragui). Nie żeby jakoś drastycznie ograniczał on możliwość picia tego napoju redem z dżungli amazońskiej jednak dla początkujących mateistów to ciekawe rozwiązanie ułatwiające picie yerby. Szczególnie dla tych, którzy zamiast lufki piją napar przygotowany w tradycyjnym sitku.

Miałem okazję spróbować trzech rodzajów Verde Mate. Najlepsza moim zdaniem była Katuava, która pozbawiona jest goryczki a jednocześnie daje głęboki smak produktu, na który czekają wyrobieni smakosze napoju z Ameryki Południowej. Wspomniana catuava to ciekawy wynalazek matki natury, który posiada wiele właściwości nieustępujących działaniu yerby. Głównym jest działanie rozkurczowe oraz uspokajające na cały układ nerwowy. Oczywiście picie nie wyeliminuje od razu i całkowicie schorzeń pasjonata tej herbaty jednak regularne dawkowanie przyniesie ciekawe rezultaty.

W niczym nie ustępuje jej Energia Guarana z dodatkiem owoców goi i pestek słonecznika. Tu największy wpływ na smak mają wspomniane czerwone owoce - popularny przeciwutleniacz. Wydaje mi się jednak, że w zetknięciu z yerbą smak ich oraz samej herbaty nie jest najlepszy. Poprawiony miodem pozwala jednak na konsumpcję nawet na zimno.

Jako próbkę otrzymałem Verde Mate Cactus De Juarez - z dodatkiem opuncji, kwiatu kaktusa i trawy cytrynowej. Przyznam szczerze, że takiego kopa nie czułem dawno. Myślę, że to przez ciekawe połączenie trawy cytrynowej, która nadaje bardzo silny aromat oraz niesamowity smak.

Mam nadzieję, że gama produktów Verde Mate będzie się rozszerzać dając nam możliwość poznawania nowych smaków i unikalnych połączeń prawdopodobnie najlepszej herbaty na świecie.

sobota, 11 listopada 2017

Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą

Ludzie uwielbiają historie z happy endem. Takie, w których główny bohater upodli się do granic możliwości a potem powoli - krok po kroku osiągnie to, o czym marzymy płacząc wieczorem w poduszkę. Łukasz Grass pisząc książkę "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" i prezentujac sylwetkę Jerzego Górskiego realizuje powyższe w 110 procentach.


Jerzy Górski w "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" wielokrotnie podkreśla, że powinien już dawno umrzeć. Ilość heroiny i innych używek jakie dostarczał sobie przez długie lata są zabójcze dla każdego uzależnionego.

Już pierwszy eksperyment z morfiną, której dawka była o wiele za duża mógł pozbawić bohatera książki "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" życia. Potem było jeszcze gorzej - z finałem, w którym Górski chciał za pomocą zastrzyku z czekolady wyrwać się z więzienia - swojego drugiego domu.

Nic nie zapowiadało tego, że Górski osiągnie coś w jakiejkolwiek dziedzinie. Szukający nowych używek i doznań nie wspomina o podjęciu ówczesnych próbach jakiejkolwiek pracy. Wykorzystujący dobre serce matki prowadził swój żywot "poczciwego" narkomana żyjącego z gotowania słomy makowej i wsparcia wspólnoty narkomanów.

Trudno powiedzieć, kiedy Górski zdecydował się na odwyk i pójście do Monaru. Wszak wcześniejsze próby odtrucia i zerwania z nałogiem konczyły się fiaskiem. Jerzy Górski poświęca dużo miejsca swojemu pobytowi w organizacji Marka Kotańskiego. Surowy regulamin i początki ... biegania zaczęły się właśnie tam. Wspominany regulamin - z punktu widzenia normalnego człowieka wydaje się abstrakcją jednak wiele osób wyleczył z uzależnienia na zawsze.

Siła jaką zdobył Górski podczas odwyku i fakt, że wszystko w życiu robił na maksa pchnęły go w kierunku triathlonu. Książka "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" to także nieśmiała (a szkoda) opowieść o pierwszych zawodach triathlonowych w Polsce.

Bez pianek, specjalnych boksów czy tłumu kibiców Jerzy Górski i spółka starali się w naszym kraju zaszczepić amerykańskie pomysły. Okazuje się, że nie byłoby dzisiejszego Ironmana w Gdyni i paru innych imprez gdyby nie upartość także Jerzego Górskiego, który by dostać się na zawody do USA dokonał rzeczy pozornie niemożliwej. Jakiej? Przeczytajcie w "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą"

Łukasz Grass jako dziennikarz i zawodnik triathlonowy wykorzystał historię życia Górskiego do stworzenia opowieści, w której realizuje się motyw od pucbuta do milionera. Świetnie napisana opowieść sprawia, że człowiek mógłby w listopadowy niedzielny poranek spróbować wskoczyć w piankę i popływać na jakimś trathlonowym akwenie.  Oczywiście warto brać poprawkę na cudowne uzdrowienie i świetne wyniki Górskiego bo każdy organizm jest inny i niewielu uda się zrealizować ten piękny sportowy sen.

Mam nadzieję, że teraz po publicznej spowiedzi Jerzy Górski skoncentruje się na dokładniejszym pokazaniu swojej kariery w świecie sportu. Narkotyków i innych używek starczy nam na długo.

piątek, 10 listopada 2017

Ksiądz Józef Tischner. Krótki przewodnik po życiu

Jak iść przez życie znajdując szczęście? Czy pozytywne myślenie wystarczy? Warto współczesne sądy na ten i inne tematy skonfrontować z książką "Ksiądz Józef Tischner. Krótki przewodnik po życiu" ukazującej się nakładem Wydawnictwa Znak.


217 stron góralskiej mądrości to przede wszystkim chwila wolności dla czytelnika. Chwila, w której może się zatrzymać i zastanowić się nad pojęciami, od których uciekamy na codzień. Weźmy na przykład człowieka. Przejmujesz się sąsiadem, szefem czy bezdomnym napotkanym na ulicy? Umiesz wyjść poza siebie? Poza swoje uprzedzenia, przekonania czy zabobony, w które wierzysz? Rozbić zwierciadło, które zaburza wygląd rzeczywistości? Jeśli tak - możesz według ks. Tischnera - nazywać siebie człowiekiem.

Człowiek to spotkanie. "Doświadczyć to znaczy przeżyć coś takiego, dzięki czemu będzie można potem świadczyć." Tylko przez relacje można osiągnąć to, czego tak szukamy czyli szczęścia. Przykładem niech będą - jak pisze ks. Tischner - pierwsze miłości - miłości od pierwszego wejrzenia. Czy jest coś piękniejszego niż nagłe uczucie bliskości i tęsknoty za nieznanym do końca osobnikiem/osobniczką?

"Każdy człowiek uczy się oblicza Boga z twarzy ludzkiej" - pisze autor "Filozofii po góralsku". Wspomniane doświadczenie człowieka to także doświadczenie Boga. Takie przyziemne i bardzo proste. On jest w nim/ w niej. Umiejętność tego dostrzegania jest lepsza niż rozumienie wszystkich praw rządzących ludzką naturą.

Oprócz wspominanych tematów ważnym dla mnie - jako ojca - jest rozdział poświęcony wychowaniu. Nauczanie dziecka przez zadawanie pytań to ciekawy kierunek, dzięki któremu najmłodsi szukają w otaczającym ich świecie odpowiedzi.

Pojawia się również problem poruszania we współczesnym świecie. Czy brać wszystko jak leci bez zastanowienia? Albo odrzucać nwoinki i nurty pojawiające się każdego dnia? A może istnieje słynny złoty środek?

Ksiądz Józef Tischner w charakterystyczny dla siebie sposób, z humorem oraz retorycznym zacięciem stara się czytelnikowi oswoić współczesny świat.

Kto może nas dzisiaj zbawić? Któż jak nie ten, który filozofię wytłumaczył nawet góralom.

Obowiązkowa lektura na trwający listopad.

wtorek, 7 listopada 2017

Wojna na słowa czyli jak wygrać każdy spór?

Robert Mayer pokazuje, że nie wystarczy używać takich zwrotów jak: "ja pani/panu nie przeszkadzałem" czy "bon ton" aby umieć wygrywać każdy słowny spór. Jeśli ktoś chce się rozwijać należy przejść na wyższy poziom wojny na słowa. Jak więc wygrać każdy spór?


Podstawą metody Mayera jest wykorzystywanie tego, co nazywamy energią przeciwnika. Okazuje się, że w wielu wypadkach wystarczy umiejętnie użyć podanych przez oponenta argumenty, by wygrać spór. Jak to zrobić? W przeciwieństwie do innych książek "Wojna na słowa" wyjaśnia to krok po kroku.

Podręcznik prezentuje przykłady sporów i argumentacji werbalnej. Nieważne, czy dotyczą one prób sprzedaży nowego produktu czy wyjaśnienia sprawy w recepcji - czytelnik widzi jak słowne utarczki wygrywać. Książki bowiem o takim charakterze - co muszę jeszcze raz podkreślić - potrafią być napisane w taki sposób, by nie było konkretnej odpowiedzi. Jak dobry coach potrafią krążyć wokół problemu bez propozycji rozwiązania sprawy. Robert Mayer pisze inaczej.

Zamiast wymieniać korzyści produktu zadaj kupującemu pytania, na które sam musi sobie odpowiedzieć. Dodawaj do swoich wypowiedzi trochę pieprzu - spraw, by odbiorca zainteresował się treściami głoszonymi przez Ciebie.

Graj na ludzkiej potrzebie postępowania w sposób, który poprawia samoocenę. Na potrzebie, by mie klasę, by być modnym i wiecznie zdrowym. By mieć cechy, które zwiększają poczucie własnej wartości.

Powyższe rady to tylko początek opowieści, w której nauczysz się udoskonalać porozumiewanie się z ludźmi i ... wygrasz każdą wojnę na słowa.

Robert Mayer udowadnia, że retoryka w czasach nowych technologii to "staroć", która pozwala rywalizować we współczesnym świecie.

Warto nie tylko przeczytać ale nauczyć się na pamięć. Każdy przecież lubi rywalizować i wygrywać.






niedziela, 5 listopada 2017

Półmaraton Gdańsk 2017

polmaratongdansk.pl

Doskonała pogoda i świetna organizacja pozwoliły biegaczom na poprawienie swoich wyników i nierzadko - uzyskanie życiówek. Półmaraton Gdańsk 2017 uważam za udany.


Atestowana trasa o długości 21,0975 km przebiegała przez główne arterie miasta. Organizatorzy określają ją mianem płaskiej, szybkiej i widowiskowej zarówno dla biegaczy, jak i dla kibiców. START znajdował się na ulicy Żaglowej. Potem uczestnicy pokonywali ulice Marynarki Polskiej, Jana z Kolna, Wały Piastowskie, Aleja Zwycięstwa, Aleję Grunwaldzką, Pomorską, Chłopską, Obrońców Wybrzeża, Czarny Dwór, Drogę Zieloną, Marynarki Polskiej i znów Żaglową. Meta znadjowała się w Hali AmberExpo, gdzie udało się stworzyć klimat zwycięscy dla każdego pokonującego ostatnie metry - bez względu na wynik.

Jak zwykle znaleźli się tacy, którzy w biegaczach widzą wrogów i winnych paraliżu miasta. Wydaje mi się jednak, że organizatorzy starają się wyjść naprzeciw niebiegającym minimalizując niedogodności. Puszczanie samochodów w "okienku" czy w miarę systematyczny ruch na przejściach dla pieszych to tylko niektóre z zauważonych przeze mnie zmian. Gdańsk - ze względu na rosnącą frekwencję - nigdy nie dogoni Torunia, gdzie udało się puścić maraton bez praktycznie żadnych ważnych zamknięć ulic.

Ciekawa sprawa działa się na parkingu niedaleko sklepu WURTH (vis a vis Żaglowej) gdzie od lat stają uczestnicy maratonu i półmaratonu. Ochroniarz dostał (?) polecenie uniemożliwienia stawania samochodem w tamtych rejonach. Walka okazała się przegrana - biegacze zastawili parking skutecznie. Czy naprawdę nie można zostawić samochodu w tamtym miejscu, gdzie parkował nawet Adam Korol? :)

4,5 tysiąca biegaczy pokonało półmaraton a reszta mierzyła się na dystansie 5 kilometrów. Ten bieg - drugi w historii - jest również ciekawym uzupełnieniem oferty biegowej Gdańska choć nie tak "krajobrazowym" jak półmaraton. Na trasie zobaczyć bowiem można jak historia miesza się z nowoczesnością a różne kultury w Gdańsku znajdują miejsce dla siebie.

Jeśli komuś mało może już przygotowywać się do Gdańsk Maraton 2018. Trasa biegnie po tych samych ulicach dając jednak więcej możliwości - m.in. przebiegnięcia we wnętrzach Europejskiego Centrum Solidarności. Byłem, biegałem, polecam.

Wyniki znajdziesz tutaj

wtorek, 31 października 2017

Żywe Muzeum Piernika. Toruń 2017

Wikipedia

Jaki jest najważniejszy składnik piernika? Skąd w ogóle piernik i dlaczego Toruń należał do Hanzy? Na te i inne pytania uzyskacie odpowiedź podczas wizyty w Żywym Muzeum Piernika w Toruniu.


Miesząca się w Toruniu na ulicy Rabiańskiej 9 instytucja jest przykładem nowej jakości w podejściu do turystów. Interakcja i możliwość samodzielnego zrobienia piernika to tylko początek ciekawej wizyty, którą trzeba odbyć podczas wizyty w Toruniu.

Pokaz trwający około godziny to połączenie dawki dobrego humoru z wiedzą i ciekawostkami, o których nie śnił nawet Mikołaj Kopernik. Pracownicy - przygotowani merytorycznie i posiadający dar kontaktu z odbiorcą w ciekawym otoczeniu zdradzają strzeżone tajemnice toruńskich wypieków. Zdradzają pod karą wystąpienia pypci na języku - ja jednak zaryzykuję. Jo! :)

Mało kto wie, że najważniejszym składnikiem piernika jest ... pieprz. Nie miód, cukier czy gałka muszkatołowa a właśnie pieprz. Czym różni się kłącze od korzenia? Ile czasu musi leżeć ciasto piernikowe aby nadawało się do spożycia? Opowiada o tym wiedźma korzenna - osoba nie tyle brzydka jak noc i wredna jak szef co bardzo mądra.

Wspomaga ją mistrz cechu piekarzy chleba miętkiego i niewarzonego nadzorując pracę nad powstawaniem ciasta. Nadzoruje pracę zwiedzających, którzy muszą dobrze mąkę przesiać, przyprawy pododawać i wszystko zacnie wymieszać. Testem na jakość wykonanej pracy jest to, że ciasto po obróceniu miski nie wylatuje na jednego z widzów. A jeśli wypadnie? Ponoć miało to miejsce podczas jednej z wizyt ekipy telewizyjnej. Jo! :)

Czy dzisiaj stosuje się stare sposoby wypiekania słodkości kojarzących się z Toruniem? Te z miodem chełmińskim i resztą przypraw? Wyjaśnia rodzeństwo Rabiańskich, których królestwo znajduje się na II piętrze. Można zobaczyć tam zautomatyzowaną linię do produkcji pierników oraz dowiedzieć się w jaki sposób produkowane są one dzisiaj. To podróż do świata, w którym nikt już nie czeka na statki wypełnione przyprawami a liczy koszty uzyskania pożądanego piernika.

Wisienką na torcie jest możliwość samodzielnego przyozdobienia piernika - począwszy od koronek na bardziej skomplikowanych wzorach kończąc. Jeśli sami nie czujemy się na siłach - za dodatkową opłatą - może zrobić nam to mistrzyni lukru i kwiecistych opowieści po francuskich szkołach. Jej ukończone szkoły niby światowe a mówi JO!

Na miejscu znajduje się sklepik, w którym mamy chyba wszystkie pamiątki związane z piernikiem (oprócz bielizny).

Czy warto odwiedzić Żywe Muzeum Piernika? Jo! Dlaczego? Patrz wyżej.

Więcej informacji o aktualnym stanie piernikowego królestwa z Torunia dostępne jest na stronie www.zywemuzeumpiernika.pl

niedziela, 29 października 2017

Toruń Maraton 2017

Czy kiedykowiek miałeś(aś) okazję biegać maraton, w którym najpierw padał ulewny deszcz a później wiał orkan Grzegorz? Jeśli Twoja odpowiedź jest negatywa to z pewnością nie brałeś(aś) udziału w Toruń Maraton 2017.


Jubileuszowy - bo 35. maraton zakończył się według wielu obserwatorów skandalem. Okazało się bowiem, że jeden z zawodników z czołowki nie ze swojej winy skrócił trasę. Organizatorzy przyznali dwa pierwsze miejsca ex aequo co było najlepszym możliwym rozwiązaniem w takiej sytuacji. Nie uniknęli jednak wielu komentarzy, w których uczestnicy zwracali uwagę na błędy w organizacji. Nawet tak wspaniała instytucja, jaką jest zwycięzca w kategorii M65 w rozmowie przed Motoareną narzekał, że nie dostał pucharu a jedynie dyplom i "coś tam jeszcze". Czy Polaków da się zadowolić? Okazuje się, że choćby organizator biegał za biegaczem z parasolką - nie ma na to większych szans.

Organizatorzy nie mieli wpływu na pogodę, która była największą przeszkodą dla uczestników. Silny wiatr i mocny deszcz sprawiały, że pomimo faktu, iż trasa maratonu przebiegała na dwóch pętlach o tym samym dystansie i można było pokusić się o życiówkę - było to zadanie trudne do wykonania. Czas 2:34.37, jaki osiągnęli zwycięzcy w kategorii mężczyzn jest i tak bardzo dobry mając na uwadze fatalną aurę.

Start, meta oraz miasteczko biegowe zlokalizowane były w obrębie stadionu żużlowego Motoareny. Oprócz walorów turystycznych nawet dla osób, które nie interesują się żużlem to miejsce stanowiło świetną bazę przed i po biegu. Ciepły posiłek i gorący prysznic - czegóż więcej może chcieć człowiek po przebiegnięciu 42 km?

W maratonie 2017, półmaratonie 2017 i biegach dla dzieci wzięło udział w niedzielę w Toruniu prawie 1200 osób.

Do zobaczenia za rok!

piątek, 27 października 2017

Święty Brat Albert - tajemnica całkowicie odkryta

Brat Albert patrzy wprost w obiektyw. Nie uśmiecha się, nie pozuje. Zniszczony habit jest przewiązany w pasie sznurem. Prawą rękę opiera na lasce, w lewej trzyma papierosa. Nie jest ckliwym staruszkiem. Miłość, jaką otaczał ubogich i wszystkich dookoła, była męska i radykalna. Wymagająca i wybaczająca. Po prostu ojcowska (fragment książki "Brat Albert. Biografia").


Na niektóre pytania nasuwające się po lekturze fascynującej książki odpowiedziała mi Natalia Budzyńska - autorka. Dziękuję Wydawnictwu Znak za pomoc w przeprowadzeniu rozmowy.


Kiedy tak naprawdę nastąpiło nawrócenie Adama Chmielowskiego – brata Alberta?
Tak naprawdę to nie mam pojęcia, bo to jest zawsze jakaś tajemnica życia każdego człowieka. Na pewno przełom nastąpił na Podolu u brata, gdy tenże brat sprowadził do swojego domu księdza, z którym prowadził rozmowę o Bożym miłosierdziu. Zaaranżował to spotkanie tak, żeby Adam wszystko słyszał. Adam był wtedy w dramatycznej sytuacji, po kilku miesiącach pobytu w szpitalu psychiatrycznym, w ciągłym poczuciu winy i bezsensu, niegodności własnej osoby. Był w rozpaczy i wydawało się, że nie ma szans na wyzdrowienie. Lekarze w każdym razie rozłożyli już ręce. Pomogła Dobra Nowina, którą usłyszał „przypadkiem” od nieznajomego księdza.

W Pani książce wiele można przeczytać o dzieciństwie brata Alberta. Dotarła Pani do źródeł mówiących o wielkiej religijności w tamtym okresie?
Religijność domu, w jakim wychował się Brat Albert chyba nie była jakaś specjalna, nie mam na to żadnych dowodów, ale wydaje się, że była to typowa pobożność domu w połowie XIX wieku. Podobno matka Adama była tercjarką, czyli jakoś bardziej udzielała się w parafii, ale on sam nie wspominał o domu, jako o źródle swojego powołania czy miejscu, które ukształtowało jego pobożność.

Jaki wpływ na późniejsze życie Adama Chmielowskiego – brata Alberta miała śmierć ojca?
To chyba musiałby się wypowiedzieć psycholog, jaki wpływ na dziecko ma śmierć ojca i wychowanie bez wzorca męskiego. Nie chcę kombinować.

Brat Albert poświęcił się pracy najuboższym. Czy to może być wynik udziału w Powstaniu Styczniowym?
Nie sądzę, nie przyszło mi to do głowy. Dlaczego?

Po wydaniu książki dotarła Pani czy może dostała materiały, które nie weszły w jej treść?
Nie, ale już po oddaniu tekstu natrafiłam na fotografię, której przedtem nie widziałam. Była w archiwum sióstr albertynek, tyle, że siostra archiwistka była przekonana, że ta fotografia nie przedstawia Brata Alberta tylko jakiegoś anonimowego brata, dlatego mi tej fotografii nie pokazała. Kiedy dzięki pewnej albertynce zobaczyłam to zdjęcie była przekonana, że to właśnie Brat Albert, wystarczyło porównać. No i udało się zamieścić jeszcze tę fotografię w książce, tyle, że już nie zdążyłam nic o niej napisać.

Skąd zainteresowanie – żeby nie napisać – fascynacja postacią brata Alberta, która bliższa staje się dzięki Pani książce?
Właściwie postaci, które opisuję zaczynają mnie fascynować dopiero po napisaniu o nich ksiązki. Na początku są zagadką, ale zawsze staram się odszukać ich prawdziwych. O Bracie Albercie pisano dotąd hagiografie, czyli żywoty świętych z obrazka. Przez to święci są dalecy od nas, nieprzystępni. w Bracie Albercie ostatecznie zafascynował mnie jego radykalizm, to człowiek, który wziął ewangelię na serio, który w drugim człowieku i to tym najpodlejszym, widział Chrystusa. Nie oceniał, nie osądzał, nie gardził, nie dzielił. Świetnie opisała to w prostych słowach s. Kunegunda, ten cytat jest na okładce książki. I nie chodzi w nim o to, że zmieniał się w zależności od okoliczności, więc był nieszczery. Nigdy nie chciał być od nikogo lepszy, z każdym potrafił pogadać, dla każdego znaleźć czas, z każdym się utożsamiał.

Który z obrazów brata Alberta – malarza podoba się Pani najbardziej i dlaczego?
To trudne pytanie, bo muszę przyznać, że nie jestem fanką malarstwa Adama Chmielowskiego. Osobiście nie uważam, żeby był dobrym malarzem. I nie będę oryginalna, działa na mnie tylko obraz „Ecce Homo”. Jest w nim to coś, co sprawia, że doświadcza się tego dreszczu, tej gęsiej skórki. To ikona sensu stricte. Kiedy zbierałam materiały u krakowskich albertynek, często po pracy w archiwum szłam do kaplicy i siadałam przed tym obrazem. Nie można na niego patrzeć tylko jak na dzieło sztuki. To zdecydowanie coś więcej.




10 najlepszych legend miejskich

Lubisz się śmiać? Wzruszać? Bać? Jeśli choć na jedno pytanie odpowiedziałaś twierdząco to legendy miejskie są dla Ciebie. Oto 10 najciekawszych według mnie opowieści, obok których nie przejdziesz obojętnie.


1. Goście w roślinie - opowieści, które zawierają niespodziewane pająki w bananach z popularnych dyskontów, jukach czy przesyłkach z Ameryki Południowej. Oprócz strachu czasem trafiają się rzeczywiście potwierdzone informacje, że pająki mogą przebyć duże odległości w poszukiwaniu polskiego chleba.

2. Kasia AIDS - opowieści, w których przypadkowa kobieta zaraża spragnionych wrażeń wirusem do dzisiaj jeszcze przebija się w przekazach medialnych. Wyrosła na strachu przed narkomanami Kotańskiego ta legenda miejska jest jeszcze żywa.

3. Czarna Wołga - klasyka legend miejskich, która ewoluowała od Wołgi do BMW. To samo tyczy się porywających, którzy byli w różnych wersjach już wszystkim. 

4. Krwawa Mary - coś na Halloween czyli przywoływanie duchów. Ktoś widział, ktoś słyszał ale czy to prawda? 

5. Słoneczko - gimnazja zlikwidowali więc słoneczko przechodzi do historii. Opowieści o ciąży koleżanek, które grały w tą grę mocno przesadzone i niepotwierdzone. Chociaż na mieście mówią, że...

6. Nie łykaj gumy do żucia - opowieść o tym, że guma do żucia doprowadzi do twojej zguby prześladowały pokolenie 1984. Pamiętam kiedy kolega połknął gumę - przeżywał prawdopodobnie najgorsze chwile w życiu. Dzisiaj zamiast gum używa się dopalaczy, które gwarantują szybkie zejście i nie muszą być elementem legend miejskich.

7. Rozpuszczalnik w muszli klozetowej - klasyka klasyk połączona ze zgubnym skutkami palenia na kibelku. Zawsze znalazł się sąsiad Kowalski czy Nowak, którzy ciągnąc dymka na toalecie w przerwie pomiędzy kolejnym malowaniem mogli pożegnać się z życiem.

8. Pogrzebana żywcem - co rusz media informują, że ktoś odzyskał oddech w trakcie pogrzebu a komuś zaczęło bić serce. Czy można być pogrzebanym żywcem? Sądzę, że jest to najbardziej prawdopodobna legenda miejska.

9. Milioner z sąsiedztwa - kiedy tylko w jakimś mieście pada wielka wygrana od razu zaczynają się spekulacje pod tytułem "kto". A może to Nowakowa, która tak podejrzanie wesoło wygląda? Być może Nowak bo ostatnio kupił nowe auto?

10. A jaka jest Twoja ulubiona legenda miejska?